- Północ blisko, ogień przygasa (...) potrzebuję do mojej ballady tytułu. Ładnego tytułu.
- Może "Kraniec świata"?
- Banalne - parsknął poeta - Nawet jeśli to faktycznie kraniec, trzeba to miejsce określić inaczej. Metaforycznie. Zakładam, że wiesz, co to metafora, Geralt? Hmm... Niech pomyślę... "Tam gdzie..." Cholera. "Tam gdzie..."
- Dobranoc - powiedział diabeł.
A. Sapkowski - "Kraniec świata"
7. Cappo di Thethi
14 sierpnia
Zgodnie z przewidywaniami wstaje słoneczny dzień. Nawet czapa nad Prokletijami jest dużo rzadsza i jaśniejsza.
Przy śniadaniu kontynuujemy wczorajsze oglądanie map. Wiola i Ula mają za parę dni przyjechać i razem z Agnieszką i jeszcze innymi znajomymi wybierają się w góry. Tak jak my, chcą wejść na Maja Jezerce. Przydadzą się im nasze mapy - rosyjskie ściągnięte z sieci i moja jugosłowiańska z zeszłego roku od Ivoša i Davida. Tak więc jeszcze przed naszym wyruszeniem w góry, po pożegnaniu z ks. Artanem i resztą ekipy, razem z Agnieszką udajemy się do centrum Koplika do punktu usługowego żeby zgrać mapy na płytkę i zrobić wydruki. To znaczy niezupełnie razem - Agnieszka rowerem a my skodzinką. Mamy się spotkać gdzieś przy głównym skrzyżowaniu, na którym jako punkt orientacyjny stoi policjant. Najpierw trzeba jednak dokonać ostatniego przepakowania, wybrać to co najniezbędniejsze w góry i zostawić resztę w domku.
Policjant rzeczywiście stoi i kieruje ruchem, który i tak rządzi się swoimi prawami. W ruchu zgodnie współistnieją nowe wypasione samochody, stare rozklekotane rzęchy i poczciwe konne dwukółki. Dzielny stróż porządku raz po raz sięga po gwizdek, próbując przebić się przez klaksony i ogólny hałas. W chwilach względnego spokoju ucina sobie pogawędki z przechodzącymi i przejeżdżającymi znajomymi.
Po przedarciu się przez skrzyżowanie, następnych kilka minut zajmuje znalezienie miejsca do zaparkowania. Agnieszki na razie nigdzie nie widać. Idziemy się przejść, pstrykamy parę zdjęć, rozglądamy się po sklepach. Azra kupuje pamiątkową koszulkę, po ostrym targowaniu i zbiciu ceny o połowę kupujemy też dwie kasety z albańską muzyką do posłuchania w drodze. Azra dowiaduje się po angielsku od tutejszej dziewczyny że ceny dla miejscowych są jeszcze trochę niższe.
W końcu spotykamy Agnieszkę. Człowiek z punktu usługowego nie chce od niej kasy. Pewnie wie że jest z ekipy padre Artana, który najwyraźniej ma tu duże poważanie. Ale zawsze to ładnie z jego strony.
Gdy wychodzimy na ulicę, zaczepiają nas żebrzące dzieci, zresztą już nie pierwszy raz dzisiaj. Łatwo rozpoznają cudzoziemców i są bardzo uparte. Biedę niestety widać tu wszędzie, szczególnie w kontraście z wypasionymi brykami na włoskich, niemieckich, a nawet angielskich blachach. Oczywiście są to samochody miejscowych pracujących za granicą. Wiele rodzin ma kogoś na zachodzie, kto przysyła hajs. Zgodnie z prawami rynku koszty codziennego życia osiągnęły więc kosmiczny poziom dla tych mniej uprzywilejowanych.
Żegnamy się z Agnieszką, dziękujemy jej za wszystko. Za parę dni się mamy znowu spotkać jak będziemy wracać. Jeszcze tylko krótki spacer do samochodu i ostatni rzut oka na Koplik, w którym jak w całej Albanii stare jest dokładnie przemieszane z nowym.
Wąska asfaltowa droga prowadzi nas płaską jak stół, usianą bunkrami równiną w kierunku coraz lepiej widocznych gór. Często się zatrzymujemy dla zrobienia zdjęć. Słońce świeci i jest coraz cieplej. Będzie dobrze.
Oglądając bunkry, Gord mówi że pewnie są często używane jako
poljske WC. Chyba albańskie? - odpowiadam, nie bardzo łapiąc o co mu chodzi. Gord z Azrą się śmieją. Okazuje się że
poljske to tyle co polowe.
Asfalt się kończy. Szutrowa droga, na razie całkiem dobra, wije się coraz bardziej pofałdowanym terenem. Najpierw przejeżdżamy obok pojedyńczych zagród, potem w szerokiej dolinie widać coraz więcej zabudowań. Myślimy że to już Boge. Musimy jednak przejechać jeszcze kilka kilometrów coraz bardziej wyboistym szutrem aby się dostać do tej wsi. Wydaje się ona zresztą nie mieć końca, pewnie przez i tak wolne tempo jazdy. Aparaty są cały czas w ruchu.
Nie tylko krajobrazy ale i czworonożni mieszkańcy Boge stanowią wdzięczny temat zdjęć.
W pewnym momencie słychać głośne chrupnięcie o podwozie. Głośniejsze niż te zwykłe od małych bajborków stukających o nadkola. Wysiadamy, robię dokładne na ile się da oględziny skodzinki od spodu, nic złego nie widać. Może jestem przewrażliwiony, przecież w zamkniętej metalowej puszce każde puknięcie od zewnątrz słychać ze zwielokrotnioną głośnością. Do tej pory i tak bardzo uważałem na każdy kamień, teraz jednak postanawiam uważać jeszcze bardziej.
Oprócz tego jednego incydentu, mimo nierówności droga jest cały czas przejezdna bez problemu i jakoś tak samo się jedzie dalej. Wieś się kończy, jedziemy dalej pustą doliną. Jej płaskie dno niedługo przejdzie w stromszy stok. Stajemy przy parometrowym głazie na posiłek i naradę.
Od strony gór nadjeżdża ciężarówka. Na pace kilkanaście osób, starych, młodych i dzieci. Zatrzymują się przy nas. Kierowca zna trochę włoski, więc z naszej strony do rozmów występuje Gord. Patrząc na skodzinkę kierowca najpierw kręci z powątpiewaniem głową. Widząc naszą determinację mówi że jak naprawdę musimy jechać to
piano, piano, ale ogólnie nie poleca. Czas już na nich, więc odjeżdżają w stronę Boge. Ludzie z paki machają nam na pożegnanie.
Kończymy jeść, gdy widzimy zjeżdżającego z góry terenowca. Po chwili do nas dojeżdża i też przy nas staje. Miejscowy kierowca i dwóch pasażerów. Jeden starszy, lekko siwiejący, drugi koło trzydziestki. Obaj mają spore brzuszki, ciemne okulary, ciężkie łańcuchy na szyjach, siedzą w niedbałych pozach. Wyglądają na Albańczyków ale mówią po angielsku jak rodowici Amerykanie.
Dojedziecie bez problemu, jak będziecie jechać powoli to spokojnie dacie radę - mówi starszy z Jankesów. Ten najbliższy kawałek pod górę, który stąd widać, jest najgorszy, potem już będzie łatwiej. - Pracujecie w Stanach? - pytam. - Mieszkamy tam! - A tu przyjechaliście turystycznie? - Nie, w biznesie!
- Jak będziecie w Thethi to zostawcie samochód przy dużym domu z czerwonym dachem na końcu wsi, powołajcie sie na mnie - mówi na koniec. Podaje nam kartkę na której napisał jak się nazywa. John Deda Angelli.
Droga zaczyna się wspinać zboczem, zgodnie z zapowiedzią się pogarsza, jest coraz więcej nierówności, chociaż nigdzie nie jest specjalnie stromo. Nasza szybkość z żółwiej przechodzi w ślimaczą. Czasem Azra i Gord wychodzą żeby ulżyć samochodowi, czasem sam wychodzę obejrzeć najkorzystniejszy albo wręcz jedyny możliwy sposób przejazdu. I tak na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy tylko dojazd do Thethi więc nam się nie spieszy. Pogoda i widoki ciągle zachęcają do robienia zdjęć.
Z przeciwka jedzie furgonetka. Jesteśmy w szerszym miejscu więc staję żebyśmy się obok siebie zmieścili. Oni też stają, czekają na nas, kierowca macha na mnie ręką żebym jechał. Pewnie zna tą drogę na pamięć więc musi być na lepszej mijance. Dojeżdżam do niego, rzeczywiście jest szerzej. Nie widać przeszkód, spokojnie ruszam do przodu i... prawe przednie koło zawisa w powietrzu.
Natychmiast wszyscy wyskakujemy obejrzeć co się stało. Otóż jest sobie spory płaski kamień, na oko bezproblemowy do przejechania, tyle że za nim zieje dziura widoczna tylko z drugiej strony. W niej wisi koło a próg opiera się na owym kamieniu. Oprócz urwanego chlapacza na oko nie widać żadnych zniszczeń.
Kierowca też wysiada, z bardzo głupią miną. Razem z dwoma pasażerami od razu rzucają się do pomocy. Pokazuję im żeby pociągnęli za błotnik do góry a ja spróbuję wycofać. Manewr mam przećwiczony, dawno temu na Korčuli i całkiem niedawno na kampie w Zavali. Tym razem więc też musi się zakończyć pełnym powodzeniem. Mówią coś chyba przepraszająco, nic nie rozumiemy. Chlapacz mała strata, dobrze że tylko chlapacz.
Mali Zi? - pyta jeden z nich. To akurat kumamy, wiemy że pyta czy jesteśmy z Czarnogóry.
Jo, Polonia, Croazia, Bosnia - odpowiadamy. To już wiemy, że wbrew słowiańskiej intuicji,
jo znaczy "nie". Żegnamy się i jedziemy każdy w swoją stronę. Dopiero godzinę później, na jednym z następnych postojów, zauważę że próg ma małe wgniecenie od spodu, w miejscu na oparcie lewarka. Też się da przeżyć.
Po drodze mijamy dwie kamienne tablice, wygląda że na pamiątkę kierowców którzy tu zginęli. Jedna data wskazuje na zimowy wypadek, co jest bardziej zrozumiałe, jednak druga przypada na lato.
Cały czas jest trudno, nie da się ani trochę szybciej jechać. Wreszcie zza kolejnego zakrętu wyłania się przełęcz z krzyżem. Według mapy sporo ponad 1700 metrów n.p.m.
Dojechanie do niej zajmuje następne pół godziny. Około trzeciej przejeżdżamy przez naturalną bramę w grzbiecie. Po drugiej stronie momentalnie odsłania się nam inny świat.
Cieszymy się jak dzieci na widok naszych gór, strzelamy foty na prawo i lewo. Myślę sobie że będę miał Maja Jezerce i skodzinkę na jednym zdjęciu. Potem się dopiero okaże że to nie Maja Jezerce tylko grupa Maja Hekurave. Nieważne, jest równie fotogeniczna. Gord myśli żeby później przejść do Valbony i udać się w tamten rejon. Może właśnie teraz gdzieś tam bawi von Laos ze swoją ekipą jaskiniowców?
Widok na dotychczasową drogę też robi wrażenie. Czuję ulgę i zadowolenie z powodu pokonania tego podobno najgorszego odcinka, jednak zdaję sobie sprawę że do końca jeszcze daleko.
Nasz Cappo di Thethi miał rację że dalsza droga jest mniej wyboista. Za przełęczą idzie ona długi czas mniej więcej po poziomicy, czasem półką po bardzo stromym zboczu.
To jest ten efektowny kawałek znany nam już ze zdjęć Typa oglądanych wczoraj w kafejce w Podgoricy. Gord i Azra, siedzący od strony przepaści, mają przyjemność patrzenia w dół. W drodze powrotnej ten przywilej przypadnie mnie.
Ostatnie ulewy zostawiły pełno niespodzianek w postaci zwalonych kamieni na środku drogi. Czasami Gordan z Azrą muszą kroczyć parę metrów przed maską jako ekipa czyszcząca. Skodzinkę w tych okolicznościach przyrody wolę sam prowadzić ale czuję się jak przysłowiowy Arab "wiozący" kobietę przez pustynię, więc nieraz też wysiadam żeby sam odwalić coś bardziej upierdliwego. Raz albo dwa musimy podołać jakiemuś wyjątkowo ciężkiemu bajborowi we dwóch z Gordem.
Przejeżdżamy przez żleb, w którym po obu stronach drogi leży jeszcze topniejący jęzor brudnego, szarego śniegu. Zaraz za nim dwie ciężarówki i robotnicy, prowadzony jest remont drogi. Widzimy jakąś krótką, chyba nowo zbudowaną odnogę idącą w górę. Na jej szczycie stoi koparka. Czyżby Angelli stawiał restaurację z punktem widokowym?
Za zakrętem odsłania się widok w dół na dolinę Thethi. Góruje nad nią strzelista sylwetka Maja Harapit, "albański Matterhorn". Za nią widać całą grupę Maja Shkurts, a na prawo skalną grań prowadzącą do schowanej jeszcze Maja Jezerce. Wracają wspomnienia z zeszłego roku.
Po długim odcinku idącym w poprzek zbocza zaczynamy wreszcie tracić wysokość. Najpierw łagodnie, cały czas z pięknymi widokami.
Później droga spada w las, czasem stromszymi serpentynami, czasem dłuższymi prostymi. Nawierzchnia na ogół znacznie równiejsza. Coraz częściej pozwalam sobie na wrzucenie dwójki. Przez minutę, może dwie, jadę trzydziestką.
Polako, polako... Kamil je se raspištolio - śmieje się Gord.
Jesteśmy coraz bliżej Thethi. Mijamy jeden terenowy samochód, przepuszczamy innego, jadącego szybciej w dół. Dolina jest już dawno w cieniu, tylko od białych, wapiennych szczytow gór, coraz wyżej nad nami, odbijają się jeszcze coraz bardziej pomarańczowe promienie słońca. Dojeżdżamy do pierwszego, opuszczonego domu z tablicą parku narodowego.
Niedaleko za nim trafiamy na pierwszy zamieszkany budynek, który okazuje się też pierwszym hotelem, jaki powstał w Thethi. Właścicielka dobrze mówi po angielsku. Noclegi są dość drogie, widać uważa że jak cudzoziemcy są na tyle zdeterminowani żeby tu dotrzeć to ich na wszystko stać. Pytamy ją i parę zebranych tam osób czy wiedzą gdzie jest koniec wsi gdzie mieszka John Deda znany również jako Angelli. Patrzą na siebie, wydaje się że nikt go nie zna. Kobieta mówi tylko że dalsza droga w dół wsi jest dużo gorsza i odradza jazdę naszym samochodem. Może to prawda, może ma w tym swój interes żebyśmy zostali, a może jedno i drugie. Postanawiamy zobaczyć co jest dalej.
Dalej we wsi znajduje się opisywany przez Typa BUFE, czyli sklep, knajpka i kamp w jednym. Wychodzi do nas gospodarz Pietro, jego żona Vittori i ich około 10-letni syn. Dzieciak zna trochę angielski ze szkoły, idzie się z nim dogadać. Pietro częstuje nas rakiją i zaprasza do rozbicia namiotów. Zna kilka słów po słowiańsku, jak
dobry den czy
na zdrowie, bo gościł już tu Polaków w osobach Typów, jak również Słowaków. Usłyszawszy że idziemy na Maja Jezerce, wymownym gestem klepie się po nogach. Dokładnie jak opisał Typ.
Oprócz rodziny Pietra jest jeszcze kilku miejscowych. Pytamy ich o wiadome nazwisko. Wymieniają między sobą parę zdań, z których rozumiemy jedno słowo.
Mafia.
Co by o tym nie sądzić, potwierdzają też że droga w dół jest kiepska. Mamy dosyć przygód na dziś i postanawiamy zostać. Z pomocą dzieciaka próbuję się dogadać o cenę noclegu i zostawienia samochodu na parę dni. Pietro daje do zrozumienia że ustalimy to później i żebym się na razie nie martwił. Jednak nauczony doświadczeniem Typa jestem uparty i po małych targach umawiamy się na 15E za całość. Od razu płacimy i przypieczętowujemy transakcję następną lufką dobrej rakiji.
W świetle czołówek rozbijamy namioty i robimy kolację. W samochodowym radiu łapiemy jakąś czarnogórską stację. Leci "Ulična molitva" chorwackiej kapeli Osmi putnik, fajny ostry hardrockowy kawałek. Humory nam dopisują. Zaliczyliśmy dziś niezłe safari, poczciwa skodzinka wykonała kawał dobrej roboty. Od jutra sobie odpocznie, a funkcję jucznych osłów przejmiemy my.
(fot. Azra, Gord i Kamil)