6. Sram mi je
13 sierpnia
Budzę się pierwszy z całego towarzystwa. Od razu po porannej toalecie napełniam miskę gorącą wodą i łapię się za gąbkę i szczotkę. W międzyczasie z namiotu wyłazi Gord. Kończę robotę, jemy śniadanie, zaczynam przygotowywać bety do przepakowania. Co się da z niepotrzebnych rzeczy przełożymy do Gordanowej astry, która zostanie u jego kumpla w Dubrowniku. Azra wygląda na światło dzienne, w końcu mogę się z nią przywitać.
Do astry wędruje duży namiot Ag, ciężki dmuchany materac, stolik i krzesełka turystyczne. Również Wielkiemu Żółtemu Morskiemu Kapciowi nie będzie dane pojechać do Albanii. Może to i lepiej dla niego, pewnie by nie był zadowolony jakbyśmy go spławiali górskimi potokami. W skodzince zostaje tylko to co potrzebne w góry. Ładujemy do niej szpeje Azry i Gorda.
Gadam jeszcze chwilę z napotkaną parą z Bydgoszczy. Gord z Azrą wsiadają do astry i jadą ją odstawić do Dubrownika. Znajomi mają ich podrzucić na umówione miejsce spotkania na skrzyżowaniu, gdzie od Jadranki odchodzi droga na Trebinje. Ja jadę jeszcze kupić jakieś żarełko i poszukać znaczków pocztowych na kartki.
Jest niedziela, poczta zamknięta, znaczki kupuję w kiosku. Wrzucam kartki na poczcie kawałek dalej. Bezskutecznie szukam drogowskazu na Trebinje czy jakąkolwiek inną miejscowość w BiH. Dwa tygodnie temu stamtąd przyjechaliśmy z Ag, ale wtedy było ciemno i już zupełnie nie pamiętam tego skrzyżowania. Wspaniała panorama Dubrownika widziana z najwyższego punktu Jadranki, oprócz niewątpliwych walorów estetycznych, ma jeszcze coś do przekazania. Że chyba pojechałem za daleko.
Wracam na najbliższe większe rozdroże przy nieczynnej stacji benzynowej, drogowskaz na Gornji Brgat. Patrzę jeszcze raz na mapę, to nie może być nigdzie indziej. Parkuję i dzwonię do Gorda, potwierdza że jestem we właściwym miejscu i mówi że niedługo będą. Zatrzymują się obok mnie jacyś Francuzi na motorach, pytają czy to tędy do BiH. Ich też zmylił brak oznakowania. Za chwilę podjeżdża moja ekipa. Azra z Gordem wskakują do skodzinki, ich dwaj znajomi zawracają na Dubrownik a my się udajemy w kierunku granicy.
Azra i Gordan nie muszą pokazywać paszportów, mogą przejechać na same dowody. Razem z pogranicznikiem śmiejemy się jaka to z nas międzynarodowa ekspedycja. W Trebinju tankujemy do pełna tańszą wachę. Jedziemy krętą widokową drogą obok sztucznego jeziora, mijamy wewnętrzny posterunek straży granicznej, nikt nas nie zatrzymuje. Gord opowiada że za czasów Jugosławii tama i jezioro to były obiekty strategiczne, wszystkich przejeżdżających kontrolowali i obowiązywał zakaz fotografowania. Przekraczamy następną granicę, tym razem czarnogórską, która dla mojej ekipy znowu jest prawie "wewnętrzna".
Widoki dalej są ładne ale słońce się chowa i wkrótce zaczyna padać coraz mocniej. Wjeżdżamy do Podgoricy. Gord zna miasto, pilotuje mnie na parking w centrum. Opowiada jak mu tu niedawno zwinęli tablice rejestracyjne. Widać chorwackie blachy z jakiegoś powodu się cieszą wzięciem w Czarnogórze. Idziemy szukać kafejki internetowej.
Zapytani miejscowi wskazują nam drogę. Wchodzę na cro.pl, czytam albańskie wieści od Typa i Racibora, wchodzę w relację Typa. Tłumaczę najważniejsze rzeczy dla Azry i Gordana, chociaż i tak sporo udaje im się skumać z polskiego tekstu. Trochę śmiechu jest przez często się powtarzające w relacjach słowo "droga", oznaczające w ich języku narkotyk.
W lejącym deszczu biegniemy do samochodu i ruszamy do niedalekiej już Albanii. Zatrzymujemy się koło mostu na rzece. Gord pokazuje nam "najmniejszy kanion świata". Rzeka Cijevna płynie wydrążonym w skale korytem, które przypomina miniaturę kanionu Colorado kilkumetrowej głębokości.
Gdy dojeżdżamy do granicy w Hani i Hoti, zaczyna dosłownie prać żabami. Dobrze że przejście jest zadaszone, bo jako właściciel samochodu muszę podejść do budki a potem wejść do środka budynku żeby wypełnić jakieś papiery a potem odebrać dokument pobytowy. Asfaltem wali potok, nie sposób przejść suchą nogą. Ku naszemu zdziwieniu okazuje się że mieszkańcy krajów byłej Jugosławii muszą wykupić wizę za 10 euro. Polaków, jak w zeszłym roku, wpuszczają bez wizy. W budynku pogranicznik długo i mozolnie wypisuje ręcznie jakąś listę. Trzeba trochę poczekać aż nas obsłuży.
Przez okno kibelka widzę kilkanaście skulonych, przemoczonych ptaszków przeczekujących ulewę pod wąskim gzymsem. Po kilkunastu minutach w końcu mamy glejta na pobyt.
Za szybą samochodu znane mi już wszechobecne bunkry. Ściana deszczu trochę się przerzedza. Gdy dojeżdżamy do Koplika, w końcu prawie zupełnie przestaje padać. Nad górami na północy wisi ciężka czapa.
Nie mamy dokładnych planów na nocleg, zastanawiamy się czy jechać dalej. Od Uli i Wioli mam numer komórkowy do księdza Artana, Albańczyka który studiował w Polsce i podobno doskonale mówi po polsku. Biorąc na logikę, ksiądz powinien być tam gdzie kościół. A więc znajdujemy kościółek na przeciwnym końcu miasteczka.
Jest zamknięty, nikogo nie ma. Jak wszystko w Albanii, też jest otoczony bunkrami. Na chorwackiej karcie nie mam roamingu więc wymieniam na polską i dzwonię na podany numer. Nikt nie odbiera. Podjeżdżamy na pobliską stację benzynową, próbujemy zapytać po angielsku o ks. Artana, pokazuję benzyniarzowi zapisane w kapowniku jego imię i nazwisko. Podchodzi jego syn, daje do zrozumienia że wie o co chodzi, wsiada do swojego samochodu i pokazuje żeby za nim jechać. Prowadzi nas kawałek za kościół, skręca w lewo w drogę między domkami i wyprowadza nas na trawiaste podwórze przed domem księdza.
Pukam do drzwi, otwiera wysoki, na oko 20-letni facet. Ryzykuję przywitanie po polsku, co się okazuje strzałem w dziesiątkę. Staszek - przedstawia się gospodarz.
Za chwilę przychodzi reszta ekipy - Agnieszka, Karolina i Paulina. Wszyscy pracują z miejscowymi dziećmi jako wolontariusze, pomagając ks. Artanowi. Zapraszają nas na kolację, razem przygotowujemy jedzenie i siadamy do stołu. Bariera językowa nie jest duża, czasem muszę coś przetłumaczyć, czasem sobie pomagamy angielskim.
Ze strony gospodarzy pada propozycja żebyśmy zostali na noc. Bardzo miło z ich strony. Mówimy że możemy rozbić namioty na podwórku, jednak decyzja zostaje podjęta za nas że mamy kimać w środku.
Jest niedziela, więc ks. Artan jeszcze nie wrócił z mszy w Thethi - tam gdzie my się mamy udać jutro. Ma podjechać prosto do kościoła w Kopliku. Zwykle jest tu też ks. Tomek, tym razem "prawdziwy" Polak, jednak chwilowo jest on w Polsce.
Gospodarze pytają czy byśmy nie poszli na wieczorną mszę. Oczywiście po albańsku. Zawsze jakieś nowe doświadczenie. Gord ma coś niewyraźną minę. Pyta czy może iść do kościoła w krótkich spodenkach, bo z długich ma tylko moro. Mówię żeby się nie przejmował, dla pewności pytam kogoś z gospodarzy, potwierdzają że nie ma problemu. Mówię mu żeby nawet założył morówy jak chce. No przecież tak nie pójdę,
sram mi je - odpowiada. Polska ekipa robi trochę dziwne miny. Muszę przetłumaczyć że
sram to po chorwacku wstyd. W końcu się decycuje iść w krótkich.
Kościół jest nowy, zbudowany dopiero parę lat temu. Miejscowość jest katolicko-muzułmańska. Meczet też jest, nie wiemy gdzie, aż tyle czasu na pochodzenie po Kopliku nie mamy.
W kościele większość ludzi jest ubrana zupełnie normalnie, jest też paru chłopaków w krótkich spodenkach, jednak jest też grupa wyróżniająca się dosłownie sylwestrowym ubiorem. To rodzina dziecka które będzie chrzczone i ich goście. Agnieszka mówi nam że Albańczycy mają taki styl ubierania się na wszystkie uroczystości, a czasem nawet w zwykłe niedziele.
Msza i chrzest się kończą, podchodzimy się przywitać z ks. Artanem. Na jego "szczęść Boże" Azra odpowiada "Azra", myśląc że on też się przedstawił. Muszę obojgu wytłumaczyć o co chodzi, wszyscy się śmiejemy. Chociaż już o tym wiedziałem, jednak dopiero po chwili do mnie dociera że ten sympatyczny ksiądz mówiący po polsku to nie Polak lecz prawdziwy Albańczyk, w życiu bym nie poznał po akcencie!
Na północy nad Prokletijami dalej wiszą czarne chmury, jednak deszcz już dawno przestał padać i nad Koplikiem widać płaty niebieskiego nieba. Jutro może być tylko lepiej.
W domku pogaduchom nie ma końca. W międzyczasie puszczam semsa do Uli i Wioli. Zaraz przychodzi odpowiedź z pozdrowieniami dla Artana i ekipy. Laski piszą że szczękają zębami w Durmitorze. Widać ta dupówa która u nas dopiero co się skończyła, tam cały czas trwa i ma się dobrze. Na koniec pytam jeszcze ks. Artana co sądzi o szansach skodzinki na dojazd do Thethi. Robi oczy jak pięć złotych, mówi że zdecydowanie odradza, że szkoda samochodu. Owszem, są równiejsze odcinki gdzie się wydaje że spokojnie da radę, ale jest pełno miejsc gdzie można sobie zepsuć zawieszenie. On sam musi czasem uważnie jechać mimo że ma nissana terrano. Mina mi trochę rzednie. Oczyma duszy już widziałem siebie po powrocie, w blasku mołojeckiej sławy, opowiadającego mrożące krew w żyłach historie o pokonaniu zwykłą skodzinką legendarnej drogi przez serce albańskiej dziczy. Jakby dobrze poszło to nawet uciekając przed ostrzałem bezwzględnych bandytów i skutecznie myląc ich pościg.
Ks. Artan radzi żeby dojechać do Boge, chociaż ostatnie parę kilosów jest po szutrze i też może być trudno. Tam mamy się w razie czego powołać na padre Artana, co powinno nam bez problemu załatwić przechowanie skodzinki i stopa do Thethi. Dobrze mieć takie znajomości.
Bierzemy prysznic na zapas na kilka dni. Idziemy spać na podłodze i rozstawionych polowych łóżkach, ale pod dachem. Trochę komfortu nam się przyda. Jutro ruszamy na podbój Gór Przeklętych.