2. Mieszane uczucia
31 lipca - 1 sierpnia
Rano sympatyczna właścicielka nie robi żadnych problemów, chociaż cena za noc sporo przebija znane nam małe przydomowe kampy. No ale ten jest duży, mieści się na kilku piętrach, prawie wszystkie miejsca zajęte, towarzystwo z całej wschodniej i zachodniej Europy, za najbliższych sąsiadów mamy rodzinę Słoweńców i parkę jaszczurek. Odpoczywamy sobie leniwie po trudach dwudniowej podróży, kąpiemy się na kampowej plaży. Woda w morzu mieści się w środkowej strefie stanów zimnych. Stopniem nieprzejrzystości i zaśmiecenia przypomina sytuację na polskiej scenie politycznej. Myślimy czy jutro nie zwodować kupionego przed samym wyjazdem pontonu i nie pomachać wiosłami na którąś z widocznych wysepek, kuszących fajnymi skałkami. Na razie na myśleniu się kończy.
Wieczorem idziemy zobaczyć centrum. Przechodzimy obok drugiego kampu, a właściwie zespołu kampów. Na tablicy przy wejściu zachęcają zdecydowanie niższe ceny, ale położenie jakby na środku promenady w Międzyzdrojach. W miejscowości są małe sklepiki ze wszystkim co potrzeba, poczta, kilka barów i restauracji. W jednej z nich zostajemy na rybnej kolacji. Jest smacznie. Twarze dwóch kelnerów, czy też właścicieli, są wybitnie pokerowe. Ag mówi, że wyglądają na morderców. Dopiero trzeci, młodszy kelner wnosi trochę ożywienia w ogólny charakter obsługi. Kończymy jeść, płacimy, już mamy wychodzić, gdy jakoś ni stąd ni z zowąd nawiązuje się rozmowa z parą Włochów z sąsiedniego stolika. Okazuje się że mają jakieś związki z Polską, byli nawet w Łodzi.
W nocy chyba coś nas gryzie. Ogólnie w Molunacie ja twierdzę że widziałem kilka komarów, może nawet jakiegoś zabiłem. Ag twierdzi że żadnego nie widziała.
Na następny dzień planujemy park narodowy Prevlaka. Tzn. ja planuję, czytałem kiedyś że fajny, dziki, ze skalistym wybrzeżem, czystą wodą i bogatym życiem podwodnym. Ag jakoś ciągle nie ma przekonania do tych okolic, chciała od razu na nasz ulubiony Hvar. Ja ją ciągam po jakichś dziwnych miejscówkach. Możliwe że miała rację, ale mnie ciągle nosi i sam muszę sobie wyrobić zdanie o każdym miejscu.
Wąska droga prowadzi przez wsie i pustkowia, dochodzi do któregoś kolejnego rozstaja. W lewo drogowskaz na przejście do Czarnogóry. Znaczy jest przejście, chociaż go nie ma na mapie. Może wracając się wyskoczy. W prawo Prevlaka.
Zostawiamy skodzinkę na jedynym możliwym parkingu, cena wliczona w bilet, 15 zwierzaków od łebka. Rozważamy możliwość wypożyczenia górskich rowerów. Wybieramy jednak leniwą opcję przewiezienia tyłków turystyczną kolejką, która przemieszcza nas powoli do ruin twierdzy na końcu półwyspu.
Chwilę łazimy, robimy parę fotek, pytamy kiedy przyjeżdża następna kolejka. Wszyscy inni wracają, my mamy 3 godziny na plażowanie na skałkach niedaleko twierdzy. Lepsze skały są po drugiej stronie cypla dalej na zachód, ale tam by trzeba z pontonem, albo z odrobiną samozaparcia w długodystansowym pływaniu i łażeniu po skałach. A nam się dziś jakoś nie chce... Poza tym Prevlaka ma tereny do paintballa, sztuczną ściankę wspinaczkową i jeszcze parę innych atrakcji, ale to już nie tym razem.
Woda jest czysta, nie taka zimna jak w Molunacie, nurkujemy z maskami między ławicami rybek. Wracamy na górę do drogi i przystanku kolejki. Zanim przyjeżdża, udaje mi się jeszcze znaleźć zejście na skały pod samą twierdzą. Co prawda wymaga przejścia za tablicę "wstęp wzbroniony", ale jest dosyć dogodne, nawet nie trzeba się specjalnie drapać. Kolejka podjeżdża, następni ludzie idą zobaczyć twierdzę, zabieramy się z nimi z powrotem.
Szybkie lody przy parkingu i ruszamy. Podjeżdżamy na malutkie przejście graniczne koło wsi Kobila, stoimy przed szlabanem, dłuższą chwilę nikt do nas nie wychodzi. W końcu sam podchodzę i pukam do baraku. Pogranicznik przeprasza, nie słyszał samochodu przez głośno pracującą klimę.
Spacerek po Herceg Novi, jakieś zakupy, zdjęcia z najwyższej baszty miejskich murów. Zupełnie nie planowaliśmy że tu wpadniemy, nie mamy nawet żadnego przewodnika, zresztą jest już za późno na większe zwiedzanie. Ale czasem w ten sposób się znajduje najfajniejsze miejsca. Ta reguła się dziś jeszcze raz potwierdzi.
Przed samą granicą mały drogowskaz cyrylicą, wskazujący w prawo: cerkiew św. Ilji. Nie ma jej na naszych mapach. Jedziemy? Jedziemy. Wąska dróżka, ostre serpentyny, po jakimś czasie asfalt się kończy. Kamienista droga jest coraz stromsza i gorsza, ale zaparkowanych i jadących dalej samochodów jakby przybywało. Widzimy też sporo podchodzących i schodzących ludzi. Ag idzie pieszo naprzód, ja podjeżdżam jeszcze o parę zakrętów wyżej. Okazuje się że niepotrzebnie się ładuję, Ag miała nosa, nawierzchnia przypomina najgorsze górskie drogi w Albanii, idący człowiek porusza się szybciej od samochodu. Parkuję na rozszerzeniu przy jednym z zakrętów i już razem odpalamy dalej z buta. Zapada zmrok, ktoś z grupy ludzi idących w dół mówi nam żeśmy się spóźnili. Cerkiew już zamknięta, czy coś jeszcze? Spotykamy jeszcze parę grup schodzących ludzi.
Szutrowa droga idzie dalej prosto po równym, a my odbijamy w stromą leśną ścieżkę w prawo. Jest już ciemno gdy wychodzimy na górę. Jeszcze zanim widzimy malutką cerkiewkę, słychać głośne rozmowy i śpiewy. Przed cerkwią stoi stół z resztkami jedzenia i napojów, kilku miejscowych kończy jakąś imprezę. To pewnie na nią się spóźniliśmy. Mamy wrażenie że patrzą na nas trochę dziwnie, nikt nie podchodzi żeby się przywitać. Obchodzimy cerkiewkę naokoło, jest jeszcze otwarta. Jesteśmy na najwyższym okolicznym wzgórzu, w dole widać światła Herceg Novi i innych czarnogórskich miejscowości nad morzem i na stokach gór. Robimy kilka zdjęć i zbieramy się do powrotu. Któryś z biesiadników ciągnie za sznurek dzwonnicy, rozlega się dzwon. Wszystko to sprawia trochę surrealistyczne wrażenie.
Kobila, przejście graniczne. Czarnogórski pogranicznik znowu nie słyszy jak podjeżdżamy do szlabanu.