WYJAZD
Jako że w Chorwacji byłem kilka razy pod rząd, w tym roku zaproponowałem, że dla odmiany pojedziemy do Grecji. Pomysł ten został poddany demokratycznemu głosowaniu - tu muszę podkreślić, że demokracja w mojej rodzinie jest najważniejsza! No więc demokratycznie głosowaliśmy i wyszło na to, że jedziemy (co miało nie wyjść, jak mój głos liczony jest razy 4 a pozostała trójka ma po jednym głosie...). Już autorytarnie wybrałem, że na Sithonię - tzw. środkowy palec Chalkidiki.
W tym roku miałem już jechać z klimą, więc postanowiłem pławić się w luksusie na całego i nabyłem drogą kupna lodóweczkę Mobicool T25 (
tu wątek o lodówce) aby chłód pieścił moje ciałko nie tylko z zewnątrz, ale i od wewnątrz, poprzez nawilżanie napojami chłodzącymi nie tylko z nazwy. W przedzień wyjazdu (bo wcześniej zapomniałem) wykonałem przedłużacz na odcinku gniazdo zapalniczki-bagażnik.
Dzień D-day. Wyjazd. Na razie do Krakowa, do rodziny. Lodówka podłączona, żuraw do bagażnika - wentylatorek szumi - jest git! Jadziem. Przy wyjeździe z Poznania coś mnie tknęło, staję, znowu zaglądam do lodówki - katastrofa! Wszystko gorące, napoje chłodzące już nie chłodzą, wentylatorek stoi. Głośno używam słów uznanych powszechnie za obelżywe, rozłączam wszystko w cholerę i jadę dalej. Nastroje już nie te. Ale po kilkunastu kilometrach doznaję olśnienia! Znowu staję, sprawdzam - no tak, mści się prowizorka - mimo jednoznacznych oznaczeń, które sam wykonałem, zamieniłem biegunowość zasilania. Przełączam - sprawdzam - UFFF! chłodzi! Ruszamy i dojeżdżamy do Krakowa z napojami w istocie chłodzącymi.
Dzień D+1. Wyjazd z Krakowa, Chyżne, winietka za 150 koron, Ruzomberok (marna droga, co chwilę światła na remontowanych fragmentach dróg), Bańska Bystrzyca, Sahy, Budapeszt. Winieta za 1520 forintów (lub 7 EUR). Naczytałem się na innych forach o fatalnym przejeździe przez Budapeszt, ale nie przejąłem się tym, bo byłem przed laty w tym mieście wielokrotnie i pamiętam, że po Budapeszcie jeździło się znakomicie. Trzeba tylko znać numer drogi wyjazdowej (każda droga ma swój kolejny numer) i ignorując dźwięczne nazwy węgierskich miejscowości należy kierować się na ten numer. Przejeżdżamy w pół godziny (aczkolwiek to niedziela). Przy autostradzie obiadek w jakimś zajeździe.
Przejazd przez granicę z Serbią. Wymieniam 30 EUR na dinary. W Serbii autostrady i drogi ekspresowe są płatne na bramkach; w sumie trzeba zapłacić ok. 25 EUR w jedną stronę. Można płacić euro, ale kurs mają bandycki. Zaraz za granicą stacja benzynowa, ale jakaś taka mało firmowa, więc się nie decyduję. Jedziemy dalej. Droga ekspresowa, nawet ładna, pomny ostrzeżeń przed hordami policjantów z radarami, staram się jechać przepisowo. Po jakimś czasie zauważam, że wszyscy mnie wyprzedzają a policji ani śladu, więc grzeję jak inni 140. No i muszę Wam powiedzieć, że w Serbii tylko 1 (słownie jeden) raz widziałem przy drodzę patrol, nawiasem mówiąc ze śpiącymi policjantami. Jadę sobie, jadę, benzyny coraz mniej a stacji ani śladu! Wskaźnik poziomu paliwa poniżej zera, komputer pokazuje, że właściwie, to już dawno powinienem kwitnąć na poboczu, ale auto na szczęście cały czas pracuje. Aby oszczędzić paliwo zwalniam, wyłączam światła, potem klimę. Po dwóch minutach robi się taka sauna (jest straszny upał), że postanawiamy umrzeć jednak w chłodzie i klimę włączam z powrotem. Przy drodzie jakiś wieśniak sprzedaje arbuzy, zatrzymuję się i pytam o stację - pokazuje, że za 10 kilometrów. Jadę i... dojeżdżam!
)) I to do dużej, ładnej stacji OMV. No i okazuje się, że w baku miałem jeszcze 5 litrów! Komputer do dupy, wskaźnik na złom!
Mam zarezerwowane przez telefon 2 pokoje 2-osobowe w motelu Stari Hrast, 100 km za Belgradem, miejscowość Markowac. Wczesnym wieczorkiem dojeżdżam i... ZGROZA! Teren dookoła "motelu" pokryty masą śmieci. Wielki parking z mnóstwem bryk na numerach niemieckich i holenderskich, ale z... Turkami w środku. Niektórzy śpią na trawnikach, Bród, smród i ubóstwo. Dosłownie. Zrezygnowani idziemy po klucze do "pokojów". NIe będę się już rozpisywał - omijajcie to miejsce z daleka. Za dwie nory płacę 54 EUR. Paranoja. W cenie noclegu śniadanie - jadalna jest tylko bułka.
Niedaleko granicy z Macedonią uzupełniam paliwo. Przy kasie płacę kartą, ale coś mi się nie podoba - żądam rachunku. Gościu jest zmieszany, ale zaczyna liczyć - z kwoty którą zapłaciłem wylicza ilość litrów i tu go mam - nie pamiętam ile dinarów było na liczniku, ale wiem, że nie mogło mi wejść aż tyle benzyny do baku. Facet woła "nalewacza" i razem uzgadniamy poprawną kwotę i wysokość "zwrotu" w euro. To tak ku przestrodze - najlepiej tankować na dużych, firmowych i skomputeryzowanych stacjach - tam oszukują rzadziej, chociaż też się zdarza - mi kiedyś w Słowenii dopisali 2 paczki papierosów do rachunku...
Macedonia. Tu płaci się 3 razy po 2 EUR na bramkach. Bramki są tak zbudowane, że trzeba dobrze się namęczyć, żeby nie obetrzeć boku albo nie urwać lusterka o betonowe bandy. Podejrzewam, że projektant myślał raczej o wozach drabiniastych i zwierzętach jucznych a nie o samochodach. Na ścianie budki z kasjerem duża nalepka - przekreślony na czerwono kałach. Ciekawe co to znaczy - nie strzelać do kasjera, czy do kierowcy?...
No i wreszcie Grecja. Po Serbii i Macedonii powrót do cywilizacji - ładna droga z pięknymi krzewami kwitnącymi kolorowo. Aż do Chalkidiki nic się nie płaci - autostrady i drogi ekspresowe są na tym odcinku bezpłatne. W Thessalonikach, czyli w Salonikach daję dupy i zamiast obwodnicą przejeżdżam przez centrum. I tu doznaję lekkiego kopa adrenalinki - Grecy w Salonikach jeżdżą koszmarnie. Na dwóch pasach ruchu zapieprzają (to dobre słowo) cztery kolumny samochodów. Światło pomarańczowe jest ignorowane a czerwone warunkowo tolerowane. Co chwila centymetry od ukochanego lakieru przemyka z rykiem jakiś motocykl albo skuter. Horror. Za Salonikami zwykła droga dwukierunkowa, używana jak autostrada - po dwa pasy w każdą stronę (pobocze za ciągłą linią to też pas ruchu), średnia prędkość 130, zderzak w zderzak. Impressive.
Po drodze obiadek w jakiejś knajpie - na próżno usiłujemy rozszyfrować kartę dań, ale kelnerką okazuje się być ładna Polka, więc nie będziemy głodni...
Dojeżdżam wreszcie na mój półwysep i od dzieci słyszę słuszne pytanie - "to gdzie teraz jedziemy?". Ha! Problem w tym, że ZAPOMNIAŁEM! Zapomniałem i nazwy kampingu i miejscowości! Ja pier****!!... Mam dobrą pamięć wzrokową i jestem w stanie doskonale przypomnieć sobie gdzie w "ulubionych" mam linki do kampingu i na laptopie i w komputerze domowym, pamiętam zdjęcia i mapki, ale nie pamiętam nazw! Po dłuższej chwili odwzorowywania zapamiętanych w pamięci stron wygrzebuję nazwę kampingu i (chyba) miejscowości. Jedziemy. W miejscowości okazuje się, że takiego kampingu tam nie ma... Odszukuję jakichś tubylców i udaje mi się dowiedzieć, gdzie taki kamping się znajduje. Jadę tam i Uffff... jest - poznaję ze zdjęć, że to właśnie TO...
Jak będziecie chcieli, to CDN...
PozdraV
J.