Budzę się wcześnie, jak zwykle w ostatnich dniach, tym razem z widokiem na Plavsko jezero. Przede mną długa droga, nie tyle przez samą odległość, co czas przejazdu, dużo gór po drodze. Durmitor, Sarajewo, następny nocleg koniecznie już na Węgrzech. Z pewną taką nieśmiałością myślałem, że jak już tu jestem to podjadę na Čakor od tej strony i wrócę, ale po oszacowaniu czasu sobie odpuszczam. Przynajmniej będzie pretekst, żeby tu wrócić. I tak dziś będę miał parę wysokich przełęczy do przejechania, w tym Sedlo w Durmitorze, jeszcze wyższe od Čakoru.
Zaraz niedaleko po ruszeniu zabieram na stopa starszego faceta, jadącego odebrać emeryturę w Andrijevicy. Fajnie się z nim gawędzi. Pod koniec pyta mnie, czy jestem żonaty. Odpowiadam mu, że prawie. Nie przeszkadza mu to życzyć mi na pożegnanie hiljada žen.
Droga na przełęcz 1573 ku mojemu zaskoczeniu okazuje się asfaltowa, chociaż czasami dziurawa. Spodziewałem się szutru. Wcześniej zapytany miejscowy mi ją odradzał, mówił żeby ją objechać od północy przez Berane. Skąd mógł wiedzieć, jakimi drogami jeździłem jeszcze kilka dni temu.
Na zjeździe podwożę następnego starszego, sympatycznego autostopowicza. Jedzie do najbliższej większej wsi, Mateševa, kupić gazetę. Opowiada, że w młodości był na wymianie studenckiej w Polsce, całą drogę się rozpływa w zachwytach nad urodą Polek.
W Babljaku tankuję, pozbywając się resztki dinarów po lekko zbójeckim kursie. Dobrze, że w ogóle je przyjęli, zjazd do Serbii nie byłby mi za bardzo po drodze. W Mojkovacu skręcam w legendarny kanion Tary. Widoki rzeczywiście są ładne, ale jak dla mnie daleko im do znanego mi z zeszłego roku kanionu Pivy, którym zresztą niedługo będę jechał.
Po wyjechaniu zza jednego z zakrętów już z daleka ukazuje się słynny most na Tarze.
Po chwili do niego dojeżdżam. Rzeczywiście jest wielki, ale nie robi na mnie aż takiego wrażenia, jakiego się spodziewałem oglądając internetowe strony biur turystycznych. Mimo wszystko warto było tu zajrzeć.
Gdy przechodzę przez most i robię zdjęcia, miejscowy facet pyta mnie, czy potrzebuję noclegu. Za chwilę jakaś laska proponuje rafting na Tarze. Pytam o ceny, biorę wizytówkę, może kiedyś się przyda. Czas jechać do Žabljaka i w Durmitor. Jak przystało na turystyczny rejon, obok mostu machają stopowicze. Zabieram dwóch miejscowych i Czeszkę z plecakiem, wszyscy jadą właśnie do Žabljaka. Po praktykach ostatnich dni nie mam problemów z dogadaniem się osobno z Czeszką i Czarnogórcami, ale wszyscy naraz nie zawsze mnie rozumieją. Podejmuję więc próbę stworzenia słowiańskiego esperanto, zresztą z niezłym skutkiem.
W Žabljaku w informacji turystycznej kupuję mapę Durmitoru. Szkoda, że tym razem nie będzie już czasu z niej skorzystać. Teraz kolej na przejechanie słynnej szutrowej drogi do Trsy przez Sedlo 1908. Okazuje się ona niezłej jakości. W przeciwieństwie do albańskich dróg, nigdzie nie mam obaw o zawieszenie i podwozie, a może jestem już po prostu uodporniony. Prawie cały czas można jechać na dwójce, a często i na trójce. Spotykam całkiem sporo samochodów, w tym niemiecki i węgierski. Warto przejechać ten odcinek dla samych widoków.
Przy okazji skodzinka bije swój rekord wysokości nad poziomem morza. W tej formie jaką złapałem, z przełęczy pewnie bym myknął na Bobotov Kuk i z powrotem w 5-6 godzin, akurat żeby zdążyć przed wieczorem i się kimnąć w samochodzie. Innym razem.
Przed Trsą znowu zaczyna się asfalt, a dalej piękny zjazd serpentynami, z zakrętami czasem schowanymi w ciemnych tunelach, nad Pivsko jezero.
Później znaną mi już drogą kanionem Pivy, przez niezliczone tunele, dojeżdżam do przejścia granicznego Hum/Šćepan Polje.
Zgodnie z zaleceniami mam przygotowaną kartę pobytową z wpisaną naprędce datą opuszczenia kraju. Jednak, tak jak przypuszczałem, nikt się o nią nie pyta. Czarnogórzec macha ręką bez patrzenia w dokumenty, pogranicznik po stronie BiH tylko kuka szybko w paszport i puszcza.
To przejście graniczne ma swój niepowtarzalny klimat, jest położone daleko od wszystkich miejscowości, posterunki mieszczą się w kontenerach, szlaban jest ręcznie podnoszony. Ciągle stoi zionący pustką barak z dumnym napisem DUTY FREE SHOP. I nie mogę uwierzyć, jak ten drewniany most znosi obciążenie autobusów i ciężarówek.
Zaraz za granicą kupuję od przydrożnego handlarza duży słój miodu za 5E. Dalej międzynarodowa droga E762 jest na długich odcinkach szutrowa. Asfalt, jeśli czasem się pojawia, też pozostawia wiele do życzenia. Jechałem tędy w drugą stronę w zeszłym roku, później zimą było duże obsunięcie ziemi. Drogę wyremontowali, ale jej jakość się nie zmieniła. Natomiast dalsza droga z Fočy do Sarajewa nie byłaby warta wspomnienia, gdyby nie poprzeczne progi na remontowanych odcinkach, zmuszające do częstego zwalniania.
W Sarajewie włóczę się trochę po centrum i po starym targu Bašćaršija, kupuję trochę marek w kantorze, zjadam burka w kafanie, zaopatruję się w miejscową muzykę - Tifa, Zabranjeno pušenje, Skroz.
Jestem tu już drugi raz i znowu nie ma czasu na dłuższe zwiedzanie. Przejeżdżam obok stadionu Koševo, przed wyjazdem z miasta tankuję do pełna względnie tanią benzynę i ruszam na północ.
Robi się ciemno. Przed Kladnjem zabieram autostopowicza. Šeki gdzieś tu pracuje na koparce i wraca do domu pod Tuzlę. Ma 35 lat, rocznego synka i bardzo ciężką sytuację. Pracodawca od jakiegoś czasu nie wypłaca pieniędzy, a o inną pracę w okolicy trudno.
Około 9.30 wieczorem w jakiejś wsi za Kladnjem musimy się zatrzymać. Stoi kilka samochodów, przed nimi tłum rozwścieczonych ludzi. W światłach samochodów niewyraźnie widać, że ktoś leży na poboczu, nachylona nad nim płacząca kobieta, naokoło ludzie biegają i krzyczą. Wychodzimy z Šekim z samochodu, ktoś mówi, że dosłownie przed chwilą ciężarówka zabiła chłopca, kierowca uciekł. Za jakieś pół godziny przyjeżdża dwóch policjantów. Kilku miejscowych do nich podbiega, machają rękami, krzyczą obelgi. Policjanci spokojnie odgradzają taśmą jeden pas i całe pobocze. Za nami cały czas rośnie korek samochodów. Nikogo nie przepuszczają, podobno trzeba czekać, aż przyjedzie sudija, czyli koroner, nikt nie wie ile to może potrwać. W międzyczasie z ust do ust rozchodzi się wiadomość, że gdzieś niedaleko złapali sprawcę. Ktoś odsunął ciało dalej na pobocze i przykrył. Tłum się powoli rozchodzi. Parę minut po 11 policjanci nie czekając na przybycie sudiji zaczynają przepuszczać samochody jednym pasem. Wsiadamy i ruszamy.
Šeki wysiada przy rozjeździe z drogą odchodzącą do Tuzli, życzymy sobie nawzajem powodzenia. Staram się nie jechać za szybko, mimo późnej pory co jakiś czas przy drodze stoją patrole, zresztą ciągle mam przed oczami sceny z wypadku. Koło Srebrenika tankuję na stacji OMV, benzyna w dobrej cenie, na szczęście można płacić kartą, bo mam już tylko 100 euro w jednym papierku i żadnych marek. Kilkanaście kilometrów dalej na tablicach miejscowości pojawia się serbska cyrylica, a cena wachy spada o dalszych kilkanaście fenigów za litr. Trochę szkoda, ale i tak nie wiadomo, czy by przyjęli kartę. Jeszcze chwila i z Republiki Serbskiej Bośni i Hercegowiny wjeżdżam do Chorwacji w miasteczku Županja.
Droga jest pusta, ale po ostatnich przykrych doświadczeniach z chorwacką policją w każdym terenie zabudowanym zwalniam do przepisowej prędkości. Te 120 km przez Chorwację zlewa mi się w jedno zamglone pasmo. Oczy mi się zamykają, muzyka gra na maksa, cały czas żuję gumę, co chwila popijam wodę, ostry zimny nawiew prosto w mordę, mijam Vinkovici i Borovo, nie rejestrując ich w świadomości. W Osijeku senność mi trochę mija, ale zaraz potem wraca. Znowu pusta droga, chwila postoju w lesie, jakieś miasteczko, zwolnić, patrol, zamglone pasmo, nie odpłynąć, zaraz Węgry. Udvar, granica, uchylam okno tylko na moment, żeby podać paszport, bo na zewnątrz pełno komarów, zmęczeni pogranicznicy siedzą na ławce i się oganiają. Niedaleko za granicą macha z krzaków czerwona latarka. Rangersi, jak ich nazywam, bo węgierska nazwa policji brzmi jakoś podobnie. Deutsch, English? Nie przekroczyłem, sprawdzają tylko papiery. Mohacs, gra Slager Radio. Kiedy zjeżdżam spać na pierwszej spotkanej stacji benzynowej, tej znanej mi do bólu z poprzednich przejazdów, jest 2.30.
Wstaję około 8, średnio wyspany. Na śniadanie czarnogórski chleb z šipakowym dżemem. Wracam tą samą trasą - Szekesfehervar, granica słowacka w Komarnie, w Zlatych Moravcach kupuję parę piwek i czekolad. Odcinek specjalny, w magnetofonie "Perfect Strangers" Deep Purple, jazda na maksa pustą górską drogą. W Osl'anach w przydrożnej hospodzie zatrzymuję się na obiad. Vypraženy syr z szynką i pieczarkami, frytki i sałatka, ogromna porcja jak to u południowych sąsiadów, ale jakaś tłusta i ciężka tym razem. Tankuję w Novakach, cały czas upał, obiad siedzi na żołądku, muszę się na godzinę położyć na rozłożonym siedzeniu, aż mi przejdzie. Tym razem za czeską granicą, zamiast się wlec po wykopkach do Cieszyna, w Jablunkovie skręcam w góry na malutkie przejście Bukovec/Jasnowice. Znudzony polski pogranicznik ze zdziwieniem ogląda albański stempel, wbity w rubryce "Dzieci". Ostatnie góry na trasie, Kubalonka, w Wiśle zaopatruję się w dobre Brackie piwko, u siebie go nie znajdę. W Katowicach przegapiam zjazd, robię dwie rundki honorowe, zawracam na zakazie, w końcu wypływam na czyste wody. Skodzinka raźno pomyka gierkówką, jak koń, co poczuł stajnię. O 22.30 jestem w domu.
* * *
Rano wysyłam semsa do chłopaków, zaraz przychodzi odpowiedź. Ahoj, vystoupili na oba vrcholy a prosli labyrintem skal - zajimave, ale umorne. Sedime v Beograde, cekame na bus do Cech. Hezkou dovolenou v Chorvatsku!