W namiocie rozstawionym na śniegu jakoś źle mi się śpi, coś mi twardo i zimno mimo karimaty i podłożonej kurtki. Budzę się przed świtem, ale to nawet lepiej, szybciej się zwiniemy. Wstajemy, jemy śniadanie, co niepotrzebne zostawiamy przykryte głazami, zbiegamy na dno dolinki i ruszamy pod górę przeciwległym stokiem. Kolano zupełnie przestało boleć, marsz z lekkim plecakiem to sama radość. Wkrótce zaczynają się przeplatane skałami pola śnieżne, którymi wiedzie większość drogi na ostatnią przełęcz pod szczytem. Wychodzimy z cienia, mimo wczesnej pory robi się bardzo ciepło. Odsłania się widok na Ropojanę i góry po jej drugiej stronie, których topografię zdążyliśmy całkiem nieźle poznać przez ostatnie dni. Na przełęczy zaczynają się czerwone znaki prowadzące na wierzchołek Maja Jezerce.
Po krótkim odpoczynku ruszamy w górę. Zaczyna się paskudny, osypujący się piarżysty stok. Doprowadza nas on do wypełnionego śniegiem stromego żlebu, który już z daleka rozpoznaliśmy jako naszą dalszą drogę. Wszystko się zgadza z opisem znalezionym w sieci. To pewnie do tego miejsca doszli wczoraj Serbowie. Śnieg jest za stromy żeby bez raków nim podchodzić, idziemy więc prawą stroną żlebu. Teren wymaga "łatwej" wspinaczki po skałach. Hmm, łatwej, gdyby nie ten syf co leci spod nóg po każdym kroku, gdyby nie trzeba było delikatnie macać każdego kamienia którego się łapiemy, czy przypadkiem się nie rusza. Makadamska hora - śmieje się po czesko-serbsku David. Kurwa mać, dokładnie - odpowiadam po ogólnosłowiańsku.
Po tym najparszywszym odcinku robimy sobie postój na šumaka. Wyżej już nie jest tak stromo, ale ciągle wszystko się sypie. Szutrowa góra, jakby nie było. Wychodzimy na grzbiet, ostatnie metry są prawie płaskie, skaczemy po głazach. Aż w końcu wyżej już nie ma nic, wszystko jest pod nami, jesteśmy na dachu Gór Przeklętych. Jest dopiero 9.10, szybko nam poszło.
Rozpoznajemy szczyty będące następnymi celami Ivoša i Davida. Układamy spory kamienny kopczyk. Byczymy się na słoneczku jakieś półtorej godziny, nie chce się wracać ale kiedyś trzeba. Jak to zwykle bywa, zejście w kruszyźnie jest gorsze niż podejście. Na tym najbardziej parchatym kawałku trzymamy się razem. Niby jak jeden poleci to prosto na drugiego, ale jak się jest na wyciągnięcie ręki to można sobie nawzajem jakoś pomóc. Nikt nie leci na nikogo, osiągamy podstawę żlebu, a wkrótce potem przełęcz.
Dalsze zejście to już sam miód. Większość trasy pokonujemy zbiegając polami śnieżnymi, tu gdzie stromiej zjeżdżając na butach.
Około południa jesteśmy już w miejscu wczorajszego biwaku. Wyjmujemy cały bajzel spod kamieni, oddaję chłopakom linę którą cały czas nosiłem, a z której ani razu nie zrobiliśmy użytku, biorę za to kilkudniową paczkę śmieci, którą zniosę dziś na dół. Cały czas mam też flaszkę Wyborowej, w razie potrzeby ostateczny argument przy spotkaniu służb mundurowych. Schodzimy nad jezioro, nad którym tym razem nikogo nie ma, kąpiemy się. Pstrykam ostatnią fotkę naszego jeziora i gór nad nim. Akurat mi się skończyła karta, więc ją wyjmuję i na jej miejsce wkładam drugą, częściowo wypełnioną zdjęciami z ostatniego łódzkiego sylwestra. Tą pełną chowam w pudełku z ibuprofenem. Dalsze focenie dopiero w Czarnogórze. Nie będzie dowodu że byłem w Albanii. Chyba popadam w lekką paranoję.
Zbieramy dziki czosnek, żeby dodać do obiadu. A obiad robimy wypasiony, całkowicie z czeskich zapasów. Moje się już skończyły, nie przewidywałem że tak długo zabawię w tych górach. Chłopaki planują jeszcze dziś wejść na Maja e rosit, na granicy Albanii z Czarnogórą. Mówią że jak się za dużo naćpają obiadem to im będzie ciężko iść. Wyjaśniam im różnicę między polskim i czeskim znaczeniem ćpania. Wpisują mi adresy do kapownika, obiecuję że niedługo po przyjeździe wypalę im płytki z fotami i wyślę. Komórkę mam zupełnie rozładowaną, mówię że nie wiem czy da radę ale spróbuję im napisać jak już będę sączył zimne piwko w Gusinje. Żebyś nie musiał pisać z więzienia - odpowiadają. Żegnamy się i ruszam w dół, w kierunku granicy.
Ścieżka między jeziorami doprowadza mnie do opuszczonego bunkra i starego granicznego słupa. Nikogo nie spotykam po drodze. Jestem w Czarnogórze!
Niedługo ścieżka zaczyna schodzić stromym stokiem przez las, po czym się rozgałęzia na mnóstwo zanikających odnóg. Wybieram jedną z nich na oko, ona też zanika, zbiegam na czuja stromym lasem, czasem łapiąc się drzew dla równowagi. Po Słońcu i spadku terenu mniej więcej wiem gdzie iść. W pewnym momencie nachodzą mnie wątpliwości co do kierunku, więc zbaczam w lewo do dna doliny. Orientacja niby łatwiejsza, ale musze się gramolić po wielkich wapiennych blokach, a pomiędzy nimi złazić między gęste krzaki i pokrzywy, na ogół nie widząc gleby. Według mapy od progu doliny do Zastan powinno być około 300 m różnicy wzniesień, czyli muszę być już blisko, ale w tym tempie może mi to zająć nie wiadomo ile. Po pół godzinie takiego obcowania z przyrodą stwierdzam że idę jak ostatnia dupa zamiast spróbować stokiem. Schodzę więc najpierw na lewą stronę w las, potem znowu w prawo, jak teren pozwala. W lesie mimo cienia jest parno. Dlaczego wziąłem tak mało wody, już dawno mi się skończyła. Nagle drzewa się przerzedzają, wychodzę na polanę, na niej widzę kamień z narysowaną czerwoną strzałką w kierunku z którego przyszedłem, z napisem Maja Jezerce. Strzałka pokazuje niewyraźną ścieżkę, która gdzieś musiała mi umknąć. Ale to przecież nieważne. Jestem na Zastanie.
Znajduję zaznaczone na mapie źródełko, które okazuje się cienką gumową rurką wystającą z małego zabetonowanego ujęcia. Woda z niej ledwo ciurka, napełnienie plastikowego peta zajmuje kilka minut. Wypijam prawie całego od razu, resztę wylewam na głowę, napełniam znowu na zapas. Ściągam totalnie mokrą od potu koszulkę, zmieniam ją na drugą, równie brudną ale suchą. Gdy idę dalej przez łąkę, prawie spod nóg ucieka mi z sykiem całkiem średnio-spory wężyk. Nie mam pojęcia czy jadowity, ale postanawiam bardziej uważać na kroki w wysokiej trawie. Przechodzę niedaleko wolno stojącego domku, przed nim na ławie pod parasolem siedzi jakaś para. Facet odwraca się w moim kierunku. Zdravo, Poljak! - słyszę. Nasi wczorajsi Serbowie. Widzę po ich minach że się mnie tu nie spodziewali, no tak, mówiłem im że mam zupełnie inne plany. Tamo je bliže - mówię pokazując w dół, na Ropojanę, jakby to coś wyjaśniało. Pytają czy weszliśmy na szczyt, czy używaliśmy sprzętu. Krótko opowiadam jak było, nie chcę już przeciągać rozmowy, żegnam się i ruszam bitą drogą w dół do Ropojany.
Od zejścia na dno doliny do Vusajne zostało jeszcze z 5 kilosów, do Gusinja drugie tyle, a ja już trochę mam w nogach i to czuję. Dobrze że wziąłem zapas wody, bo w Ropojanie w tym miejscu nic nie płynie. Jest już wczesny wieczór, słońce niedługo schowa się za wysokim grzbietem. Gdy idę kamienistą drogą, z przeciwka nadjeżdża terenówka z dwoma facetami. Pozdrawiają mnie, pytają skąd jestem i skąd wracam. Oczywiście ściemniam że z Karanfila, że wszedłem od strony Grbaji i zszedłem na tą stronę. Widząc ich lekko zdziwione twarze mówię że owszem, trudno było ale zszedłem. Z tego co wiem zejście stamtąd na Ropojanę jest dosyć problematyczne. Gdje druge? - jeden z nich pyta. Kakve druge? - szybko odpowiadam - nie ma nikogo innego, byłem sam! Kombinuję w głowie - przecież są w cywilu, bryka też cywilna, szukają kogoś? Czyżby wiedzieli o Czechach? Telefon od naszego Serba? A może gaździna u której zostawiłem brykę zaniepokoiła się że długo nie wracamy i rozkręciła akcję? Eee tam, po prostu się dziwią że się sam wypuściłem w góry, nie świruj idioto - myślę do siebie. Drugi facet coś jeszcze wspomina że kiedyś był w Polsce, pyta skąd dokładnie jestem. Żegnają się i jadą w swoją stronę.
Kawałek dalej spotykam kilkoro miejscowych idących na spacer, też mnie zagadują i też oczywiście mówię że schodzę z Karanfila. Dalsze pół godziny marszu i jestem w Vusanje. Ostatnia przeszkoda - policyjna strażnica. Po obu stronach drogi wszędzie zabudowania, gospodarstwa i ogrodzenia, nie widać żadnej rozsądnej drogi obejścia, wąska asfaltowa droga idzie przez wieś obok samej strażnicy. Widzę z daleka że paru policjantów siedzi na niskiej wieżyczce. W końcu czego się bać, przecież wracam z Karanfila. Spokojnym krokiem przechodzę szosą, patrząc przed siebie. Nikt za mną nie woła. Połówkę dostaną gazdowie w Ahmedmujovići.
Gdzieś w połowie drogi z Vusanje do Gusinje zatrzymuje się za mną samochód. Miejscowy czarnogórski Albańczyk proponuje podwiezienie, zabieram się z nim do Gusinje. Fajnie, w końcu nogi mi coraz bardziej ciążą.
W Gusinje jestem o zmroku. Kupuję trochę żarcia na drogę, zjadam ciasto w kafanie, łażę chwilę po ulicach pełnych ludzi. Przysiadam w jeszcze jednej knajpce, piję Niksićko, potem Nika Golda. Dawno mi browczyk tak dobrze nie smakował. Próbuję włączyć komórkę - nic z tego. Trudno, chłopaki dostaną semsa już z domu. Jest już po dziesiątej, gdy nieśpiesznie ruszam tyłek. Zostały jakieś trzy kilometry szosą. Ludzi i samochodów coraz więcej, nocne życie kwitnie. Jestem już daleko poza miasteczkiem, zatrzymuje się obok mnie wypasiona terenówka, już drugi raz dzisiaj ktoś mi proponuje podrzucenie. Rodzina z Belgradu jedzie na wakacje do schroniska w Grbaji, Ahmedmujovići jest im po drodze.
Skodzinka stoi na podwórku, w domu pali się światło. Otwiera gaździna, jest też chyba jej mąż i córka, zapraszają na kawę. Nie chcę spalać chłopaków którzy są ciągle w Albanii, mówię im oficjalną wersję, podobnie jak wszystkim spotkanym wcześniej. Z tą różnicą że oni wiedzą że nie byłem sam, więc dla nich Czesi zostali pod namiotem w górach gdzieś po czarnogórskiej stronie. Gaździna pokazuje zdjęcia rodziny, większość siedzi w Szwecji i w Stanach. Pytam czy mogę krótko zadzwonić do Polski, od dawna nie mieli ode mnie wiadomości. Chwilę rozmawiam z Ag, mówię że jak dobrze pójdzie to za 2 dni powinienem dotrzeć. Chcę zapłacić za rozmowę ale się nie zgadzają. Serdecznie im dziękuję, przed wyjściem wręczam Wyborową.
Dziś już nie ma co za daleko jechać. W Gusinje na ulicach tyle samo ludzi co przed godziną. Na wylocie z miasteczka zabieram na stopa jakiegoś chłopaka, jedzie do najbliższej wsi. Parę kilosów dalej znajduję placyk przy drodze obok Plavskog jezera. Zjeżdżam, oparcie w tył i myk do śpiwora. Zasypiam przy włączonej muzyce. Najdłuższy dzień dobiegł końca.