Witajcie!
To zapowiadana relacja - Chorwacja i Czarnogóra (3-26 sierpnia). W planach była jeszcze Albania, ale za trzy tygodnie to przecież niewykonalne, kiedy wszędzie po drodze tak ślicznie!!!!!!! Tzn. w Albanii na północy juz byłyśmy kilka lat temu i myślałyśmy, że znów się ponapawamy urokami, ale się nie udało. Za to plany czarnogórsko-albańskie na przyszły rok juz są!!!!!
Podróżowałyśmy trochę inaczej niż większość forumowiczów - bo nie własnym samochodem, ale z całym dobytkiem na plecach i najróżniejszymi środkami lokomocji . I jeszcze - może się narazimy części forumowiczów, ale musimy napisać: z naszych obserwacji - Chorwacja to kraj śliczny, ale Czarnogóra to dopiero raj dla takich włóczących się jak my!!!! Chorwacja jest już trochę zepsuta turystami - i drogo i z tą pomocą tubylców różnie. Nie najłatwiej np. łapało się tu stopa, ale jak wyjaśniali nam świetni młodzi Chorwaci spotykani na przystankach, to jeszcze rezultat wojny - ludzie stali się bardziej zamknięci i mniej ufni i tak na razie pozostaje. A pierwszym kierowcą, który się nam zatrzymał i podrzucił z okolic Pirovaca na Murter, nadkładając dla nas drogi, był... kierowca VW Golfa - Serb z Belgradu!!! I od tej chwili w ogóle pokochałyśmy kierowców wszystkich niemieckich aut, a zwłaszcza VW - bo to oni zawsze się zatrzymywali.
Wracając do Chorwatów - na najwyższe uznanie na pewno zasługują ekipy w biurach informacji - nie dość, że wybitni językowo, to jeszcze kompetentni w najwyższym stopniu!!! Na ich pomoc zawsze mogłyśmy liczyć! W odróżnieniu od wielu innych - ileż to razy tubylcy zapytani o drogę tu czy tam, jakoś nigdy nie byli w stanie uzgodnić jednej wersji. Że nie wspomnę o staruszku, który o godzinie 22.00 na przedmieściach Dubrownika zapewniał nas, że stąd jedzie autobus do Orasaca, po czym się okazało, że tam się autobus akurat nie zatrzymuje, a dziadek czym prędzej pośpieszył z chęcią pomocy, że za 15 euro podrzuci nas na dworzec skąd na pewno autobus odjedzie... W tym momencie uświadomiłyśmy sobie, że potrafimy bardzo brzydko mówić i tylko wrodzony szacunek dla siwych włosów powstrzymał nas przed przeniesieniem staruszka do krainy wiecznych łowów. Poradziłyśmy sobie, zostawiając za sobą jego cwaniackie spojrzenie, ale juz żadnemu Chorwatowi zapytanemu o autobus nie zaufałyśmy. No to tyle marudzenia - za chwilę zacznę tak naprawdę od początku, choć najbardziej by się chciało dojść już do ostatniego etapu podróży - bajecznej pod każdym względem Czarnogóry!!!!!
A tak w ogóle - jesteśmy otwarte na wszystkie pytania związane z takim trochę traperskim podróżowaniem . Spróbujemy tu opisać jak „to zrobić”, żeby było tanio a tym samym miło .
Bilety na tanie latanie ze SkyEurope z Bratysławy do Zadaru miałyśmy w kieszeni od stycznia (180 zł w dwie strony), pozostawało więc tylko dotarcie do stolicy Słowacji. Z naszego Bielska to żaden problem - najtaniej do Zwardonia za złotówki (pociąg o 13.45), potem od razu przy stacji w Zwardoniu przesiadka do autobusu do Czadcy (kursującego w zastępstwie słowackiego pociągu, bo remontują tory) i bilety za 18 koron . Potem podróż do Żiliny i stolica Słowacji. Pociąg z Ziliny do Bratysławy (316 koron) strasznie się opóźniał, więc żeby na pewno zdążyć postanowiłyśmy się dopytać ile kosztuje dopłata do Inter City. I... 20 koron słowackich!!! No i w luksusie dotarłyśmy na dworzec główny. Stąd trzeba na lotnisko - gdzieś co 15 minut sprzed dworca (kierując wzrok przy wyjściu na prawo) odjeżdża autobus nr 61 - bilety należy kupić w automacie, kierowcy nie sprzedają. Za człowieka i bagaż - 26 koron. Załapałyśmy się na kurs przed 23.00. Potem noc na lotnisku - super wygodnie - można się wyspać na miękkich poduchach (co doceni każdy kto ma w perspektywie 3 tygodnie na karimacie ).
A rankiem nasza pierwsza przygoda - odprawiłyśmy bagaż i... na kawę. Co jakiś czas kogoś wołali, więc któraś z nas rzuciła tak tylko: słuchaj uważnie, bo jak po słowacku wywołają twoje nazwisko to nie zrozumiesz - hihi. I w tym momencie słyszę jak mnie wołają!! Nie powiem - mały stres. A tu młody człowiek zaprasza mnie do małego pomieszczonka, przy nim stoi mój plecak, i sysze po słowacku (tak to zrozumiałam): „mate bombu!” i jeszcze mi pokazuje na plakacie, jakbym nie zrozumiała, jakieś malunki z arsenałem niemalże nuklearnym i że coś z tego siedzi w moim plecaku. No pusty śmiech, bo od kilku lat zawsze na przejściach granicznych mam problemy z bagażem, zawsze mnie przeszukują, choć nigdy w plecaku nic nie ma!!! No po prostu twarz żony terrorysty!!! No i pan grzecznie poprosił o wypakowanie bagażu. Wypakować plecak, w którym wszystko, co niezbędne na trzy tygodnie upchnięte kolanem!!! I nawet nie zabrałyśmy małej butli gazowej, bo wiedziałyśmy, że nie wolno. Ech...
Na dodatek przy tym wszystkim rozlał się szampon do włosów - wiecie - timotei do brązowych włosów - takiż ma szampon kolor... Przez pół lotniska niósł się zapach kosmetyków z roślin używanych przez kobiety Orientu (aaaaaaaaa!!!!!!! Może to właśnie ten powód do podejrzeń terrorystycznych!!!). A bomby ani śladu! Podsuwałam już nawet pomysły panu z ochrony: może dezodorant? A może śledzie z namiotu? No nawet razem nic nie znaleźlim. To go pytam jak sztuczna inteligencja: a może by mi powiedział, w którym miejscu ta bomba w plecaku, to łatwiej będzie szukać. A on na to, że to nie on, że to koleżanka w komputerze widziała. Cóż miał zrobić - okleił mi bagaż żarówiastą różową taśmą, że sprawdzony i załadowali tę bombę do samolotu. Żeby było weselej koleżanka podróżniczka wiozła w plecaku pięć 30-centymetrowych gwoździ budowlanych i to żadnych emocji nie wzbudziło...
Chorwacja o 15.10, 4 sierpnia przywitała nas chmurami i zimnym wiatrem. Oj wiedziałyśmy, że nie jest dobrze - nie zabrałyśmy śpiworków, no bo przecież to miał być ciepły kraj!!!!!! Chciałyśmy na któryś z campów w okolicy Bibinja albo Sukosanu, w ostateczności na nieszczęsny Borik w Zadarze, ale najpierw trzeba się było wydostać z lotniska. Razem z nami stało kilkoro Słowaków. Powiedziano nam, że autobus dopiero o 18. Została tylko taksówka - i tak nas i parę Słowaków taksówkarz oskubał po 20 euro - Słowacy chcieli do hotelu na Boriku, nam było więc po drodze na camp. I tak pojechałyśmy. Dziś wiemy, że bez sensu!!! Bo, żeby dostać się do centrum Zadaru, a właściwie do dworca autobusowego, należy: wychodząc przed lotnisko iść w prawo i stąd dojść do głównej drogi. Stojąc plecami do lotniska łapiemy stopa jadącego w lewo (tam kolodvor - tzn. dworzec autobusowy!!!) bądź czekamy na licznie przejeżdżające tu autobusy i po kwadransie jesteśmy w Zadarze.
A ten taksówkarz-zdzierca obwiózł nas po okolicy i musiałyśmy spędzić noc na trzygwiazdkowym - hehehehe - Boriku. Tu za ciężkie pieniądze - brud, smród, prysznice bez drzwi, że o braku ciepłej wody nie wspomnę (tzn. nie jesteśmy księżniczkami i tak w ogóle to nam to nie przeszkadza, ale jak zobaczyłyśmy potem jak goszczą turystów campy jednogwiazdkowe i za jakie pieniądze, to pozostaje nam tylko ten Borik odradzać!!!
Wizyta w biurze informacji turyst. koło Borika - dziewczyny - jaki tam facet !!! Nic tylko milion pytań przygotować:-). No i już potem wieczorny spacer po zadarskiej Starówce (ale bez pana z informacji) - pozwolił powoli oddychać chorwackimi klimatami. Pierwsze na chorwackiej ziemi foty, pierwszy zachód słońca i modlitwa o to, by zaświeciło rano, bo noc zapowiadała się zimna. No i taka była!!! Tu podjęłyśmy pierwsze postanowienie: choćbyśmy nie wiem do jakich ciepłych krajów jechały, choćby nie wiem co inni opowiadali, że noce ciepłe, śpiwór zawsze bierzemy ze sobą!!!!
Rano szybkie pakowanie i taki obrzydliwy robal pod namiotem - wijący się grubas zielony z ohydnymi łapami - jak przerośnięta zwinna gąsienica - fuuuuuuj. Czy ktoś wie co to w ogóle?
To nara tyle...ZAPRASZAMY!!!
dziekujemy!
Wiola&Ula