Prolog
W maju 2011 lub 2012 roku wędrowaliśmy z Fasolami po Małej Fatrze po raz pierwszy. Krajobrazy tego niewielkiego pasma urzekły nas tak bardzo, że wróciliśmy w nie juz po kilku miesiącach, wczesną jesienią. Nocując w Chacie pod Chlebem nie przypuszczaliśmy, że następnym razem zawitamy w to miejsce z... czwórką naszych dzieci oraz piątym w drodze.
Osiem lat później, biorąc udział w drugim z kolei Obozie Górskim Wojskowego Koła PTTK w górach Słowacji (w Tatrach Zachodnich) bardzo się ucieszyliśmy, że edycja kolejna ma się odbyć właśnie w Małej Fatrze. I śmiało mogę powiedzieć, że nasze oczekiwania zostały spełnione.
Po odwołanym przez koronawirusa wyjeździe na Kretę, przy życiu trzymała mnie tylko myśl, że przynajmniej wyjazd na Słowację się uda. I na szczęście w lipcu okazało się, że jest dobrze i możemy planować imprezę.
sobota, 1. sierpnia
Jak to ja, nie chciałem marnować całej soboty tylko i wyłącznie na dojazd do bazy. Pomyślałem, że może warto poszukać jakiegoś względnie łatwo dostępnego celu na kilkugodzinną wycieczkę przed stawieniem się na obiadokolacji w Stefanowej w Chacie pod Skalnom Mestom. No i wymysliłem Klaka w Luczańskiej Fatrze.
Na Faczkowską Przełęcz dojeżdżamy już po południu, nieco zmęczeni słowackimi robotami drogowymi i przede wszystkim „wahadłami”. Pogoda natomiast była doskonała. Ludzi na parkingu sporo. Ok 13 silną ekipą (poza naszą dziewiątką byli jeszcze z nami moi szanowni Teściowie) rozpoczynamy podejście na Rewań. Nasze starsze chłopaki to już zaprawieni w boju turyści, natomiast pod małym znakiem zapytania stało nastwienie młodszego pokolenia. Z Julkiem o tyle nie było problemu, że brałem go po prostu na barana, natomiast czteroletni Michał chodził już zupełnie sam. I okazało się, że świetnie sobie radził. Uważać nieco bardziej trzeba było natomiast na Szymona – po wypadku niewiele ponad tydzień wcześniej jego rękę ozdabiał okazały gips.
Droga na Rewań prowadziła naprawdę stromym bukowym lasem. Kilkaset metrów w pionie solidnego podejścia. Wysiłek zrekompensowały nam piękne widoki na Strażowskie Wierchy oraz Wielką Fatrę. I inne pasma, których zupełnie nie znam.
Nigdy nie byłem w tych stronach i była to dla mnie kapitalna lekcja topografii. Po kilku minutach podziwiania widoków wędrujemy dalej. Z tego miejsca kilkadziesiąt minut mniej więcej płasko, trochę w lesie, trochę po skałkach, zajęło nam odejście pod kopułę szczytową Klaka. Na szczycie rozkładamy się na dłuższą chwilę. Widoki są bardzo fajne, interesujące jest to że Fatra Krywańska jest praktycznie cała zasłonięta przez olbrzymie cielsko bliższej Wielkie Luki. Wystają tylko 3 szczyty – oba Krywanie i chyba Chleb.
1. Klak z okolic Rewania
2. Grań Fatry Luczańskiej z Wielką Luką z Klaka
3. W stronę Wielkiej Fatry
Na Klaku musimy dobrze pilnować dzieciaków, bo lufa na północ jest taka, że upadek tam podczas zabawy skończyłby się bardzo tragicznie. Zejście natomiast trochę się już dłużyło – zwłaszcza dzielnemu Michałowi, dla którego była to najdłuższa samodzielna wycieczka. W ogóle ten dzień dla dzieciaków był mocno wymagający, bo z Faczkowskiej Przełęczy mieliśmy jeszcze grubo ponad godzinę jazdy do Stefanowej. I te nieszczęsne słowackie wahadła. Na kolację przyjeżdżamy nieco spóźnieni i byłem lekko zmęczony podczas rozpakowywania, ale wizja tygodnia w górach dodawała wigoru. Kładąc się spać miałem w głowie już plan na kolejny dzień....
niedziela, 2. sierpnia
Nie ma co się ze sobą za bardzo pieścić i marnować dobrej pogody – stwierdziłem budząc się o 4.45 i szybko ubierając. Czołówka – nie, ostatecznie odłożyłem, już jest jasno. Trochę żarcia, woda, bluza, plecak biegowy. Lecę. Wybiegam o 5 rano. Podchodzę szybkim tempem na przełęcz Medziholie. Podejście zajmuje mi niewiele ponad 40 minut, jak na 600 metrów przewyższenia – spoko. Poranek jest po prostu przepiękny i przejrzysty. Widoki będą kapitalne. Kieruję swoje kroki na Osnicę, gdzie nigdy nie byłem. Początkowo lekko w dół, później stromo przez las i po chwili staję na... przedwierzchołku. Okazuje się, że do głównego piku jeszce 3 minuty biegu. Ze Stefanowej 1h1min. Wiało. Ubieram się, wycieram kapiący ze mnie pot. Jest przepięęęęęęęknie! Widoki były po prostu cudowne! Wielki Rozsutec robi stąd kapitalne wrażenie, Stoh, cała grań Krywańskiej Fatry, tak znajoma, a w inne kierunki – Wielki Chocz taki majestatyczny, Tatry widoczne jak na dłoni, Wielka Fatra, Niżne Tatry, na północy Beskidy. Wyśmienite, przecudowne widoki przy rewelacyjnej widoczności. Siedzę na szczycie 20 minut i wchłaniam to wszystko.
4. Z Osnicy w kierunku Tatr i Wielkiego Chocza
5. Wielki Rozsudziec
W końcu zrobiło mi się zimno. Zbiegam w kilka minut na Medziholie i... nie wytrzymałem! Do śniadania jeszcze czas, lecę na Wielki Rozsutec. 400 metrów ostrego podejścia, najpierw w lesie, potem po drabinkach, z łąńcuchami, w skalnej scenerii. W dwadzieścia kilka minut jestem na miejscu. Po drodze jakiś Słowak zagaduje mnie czy się gdzieś tu kąpałem, taki jestem spocony.
6. Cała grań główna Krywańskiej Małej Fatry z Wielkiego Rozsudźca
7. Mały Rozsudziec i Beskidy
8. Tatry widoczne jak na dłoni. Świetna przejrzystość na Wielkim R
9. Wielki Chocz, Niżne Tatry i Wielka Fatra, a bliżej Osnica na której byłem wcześniej
Na szczycie jestem koło 7 rano. Oprócz mnie 3 osoby, leżą sobie w śpiworach. Widoki jeszcze szersze niż z Osnicy. Przepięknie jest, jedna z lepszych panoram górskich w życiu. Byłem na Rozsutcu kilka lat wcześniej z Alicją, ale tak dobrej przejrzystości to wtedy na pewno nie było. Ze szczytu zbiegam do Stefanowej w niecałe 50 minut. Jak na prawie 1000m różnicy poziomów – nieźle. Przy samej Chacie pod Skalnom Mestom mijam Słowaka, którego spotkałem pod szczytem. Widzi mnie i nie wierzy. „Serio?” Uśmiecham się i mówię, że siedziałem „na vrcholu dvadcat minut”.
Jestem akurat na śniadanie. Szybko się zbieramy i jedziemy całą ekipą pod wyciąg. Wjeżdżamy pod Chleb i rozdzielami się – Zielaki i my z dzieciakami – w prawo – na Wielki Krywań. Moi Teściowie – w lewo na Chleb i dalej. Dla każdego coś miłego. Przejrzystość dalej jest świetna, z Wielkiego Krywania również są świetne widoki. Po solidnej posiadówie na szczycie schodzimy powoli do Chaty pod Chlebom. Kawał czasu nas tu nie było, ale wracamy w składzie ponad dwukrotnie większym. Julek zasypia mi na barana akurat przed schroniskiem. Idealnie. Kładziemy go na trawie a sami możemy raczyć się spokojnie dobrym piwem i kofolą. Wczesnym popołudniem wróciliśmy na wyciąg i po zjeździe mamy jeszcze kawał popołudnia na kwaterze. Teściowie tymczasem przeszli grań do trawersu Stoha i po nim zeszli z Medziholia do kwatery.
10. Mały Krywań z Wielkiego Krywania
Wieczorem miała miejsce dyskusja kto, z kim i w jakim składzie idzie. Dzieciaki są już trochę zmęczone po dwóch intensywnych dniach. Mama ma kontuzję kostki po skręceniu na spływie kajakowym tydzień wcześniej. I nie jest w stanie chodzić na maxa. Mi ciśnienie po 3 wycieczkach w 2 dni trochę zeszło i mówię, że zostanę z Mamą i zajmę się dzieciakami a reszta może śmigać w góry.
poniedziałek, 3. sierpnia
I tak też przebiegł poranek. Wymyśliłem natomiast, że pojedziemy dwoma samochodami do zamku w Strecznie. Reszta ekipy poszła na Mały i Wielki Rozsutec, Lilka z uwagi na swój stan wolała poopalać się na przełęczy między nimi.
Do Streczna docieramy około dziesiątej. Parkujemy w Nezabudskiej Luczce i Wag pokonujemy promem – dodatkowa atrakcja dla dzieciaków. Obok jest most dla pieszych ale przepłynęliśmy się za 50 centów od łebka.
11. Prom przez Wag
12. Na zamku Streczno
13. Po prawej stronie Suchy i Białe Skały
14. Wychodzimy z zamku
Sam zamek całkiem przyjemny, ładne widoki z góry. Dzieci się porządnie wyhasały, a przy tym nie zmęczyły. Wracamy wczesnym popołudniem, a godzinę później zjawia się rozemocjonowana reszta bandy. Wszyscy zadowoleni z wycieczki – super. Na stole pojawia się wódeczka, wypiłem ze dwie bomby, ale coś mnie zaczyna kłuć. Szybka kalkulacja. Dwie godziny są do kolacji, nie byłem nigdy na Małym Rozsutcu, a reszta była tego dnia. Nie może tak być! Zdążę.
Lecę! Zbieram się w kilka minut i dawaj. To był ostatni moment przed zapowiadanym pogorszeniem pogody, także decyzja mogła być tylko jedna. Najpierw polami ponad Stefanową, potem trawers lasu i zejście do Dierów. Ależ fantastycznie, nie pamiętałem że jest tam tak ładnie i tak... krótko. Ale może to przez to że szybko szedłem. Na Tanecznicy jestem po czterdziestu kilku minutach, na Medzirozsutcach chyba po 48. Zastanawiałem się, czy dam radę wyleźć na szczyt w godzinę z bazy, ale myślałem, że nie mam szans. Tymczasem... szanse są. Zaczyna się zabawa z samym sobą. Szczyt wydaje się być bardzo wysoko nade mną, ale Alicja mówiła mi przed wyjściem, że to śmieszne złudzenie, że w rzeczywistości jest to krótka piłka. Przy ostatnim rozejściu pod szczytem jestem po 54 minutach. Zostało sześć. Zaczynam się wspinać wapiennymi skałkami, są łańcuchy. Dwie minuty, półtorej, lecę już na maksa. Zostają sekundy, już się teren wypłaszcza, naprawdę nogi dostały ostro... Słupka szczytowego dotykam po 1:00:09. Trzeba kiedyś wrócić i urwać te 10s
15. Tatry z Małego Rozsudźca, pogoda się psuje, ale jeszcze jest nieźle
16. Widok na północ
17. Z Małego R na Wielki Chocz i Tatry
Na szczycie jestem sam, po chwili dochodzą dwie osoby, które wyprzedziłem w końcowym amoku. Widoki są bardzo dobre Robi się już szaroburo ale i tak jest przepięknie. Znów nie jestem w stanie zejść ze szczytu szybciej niż po dwudziestu minutach podziwiania widoków.
Zbiegam z góry w jakieś 45 minut, biegnie mi się rewelacyjnie, tylko schodząc Dierami uważam na każdy krok, bo ślisko. Zaspokonony, spokojnie mogę się zabrać za picie mocniejszych trunków. Następnego dnia dzień odpoczynkowy.
wtorek, 4. sierpnia
Szczyty w chmurach, w poprzednich dniach porządnie pochodzone, można trochę zluzować. Boguś proponuje zwiedzanie zamku (a raczej ruin) Lietava, położonego w okolicach Żyliny. Spoko, może być Lietava. Okazało się, że do zamku jest kawałek podejścia, jakieś ponad 250m w pionie, także i tak coś w nogi weszło. Na górze praca wre – są podejmowane próby odbudowy. Mieliśmy wrażenie, że panie dają z siebie wszystko pędąc z taczkami zaprawy, a chłopy się obijają. Czyli jakby standard. Sam zamek spoko, widoki też całkiem, w zejściu nieźle nas zlał deszcz i do wioski właściwie zbiegliśmy. Wizyta w fajnej kawiarni postawiła nas na nogi.
18. Zamek Lietava
19. Na Zamku Lietava
środa, 5. Sierpnia
Dzień kolejny nie zapowiadał większej poprawy, także wątek zamków (dla Mamy, dzieciaków i mnie – trzeci z rzędu) był kontynuowany. Pojechaliśmy niezły kawałek na południe, przez Faczkowską Przełęcz, za Prievidzę, aż do Bojnic. Celem było zwiedzenie miejscowego baśniowego zamku oraz pobliskiego zoo (obiecane dzieciom). Na miejscu miny nam się trochę wydłużyły – kolejka jak fiks. Widocznie nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Lecimy z Alicją zawczasu odstać swoje w kolejce po bilety do zoo. Fasol z Bogusiem stoją w kolejce do zamku, wkrótce dołączam do nich. Na szczęście w okolicy było sporo fajnego trawnika i dzieciaki się nie nudziły. W ogóle muszę przyznać, że w kontraście do miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, w większości dość mocno syfiastych, Bojnice prezentowały się tak, że mucha nie siada. Bardzo ładne miasteczko.
20. Wnętrza Zamku Bojnice, Sala Herbowa
21. Zwiedzanie Zamku Bojnice
22. Zamek Bojnice
23. Zamek Bojnice
Kolejka na zamek wynikała chyba poniekąd z reżimu sanitarnego. Obsługa wpuszczała małe grupy ludzi w odstępach czasu. Po jakiejś godzinie w końcu wchodzimy. Wybieramy obie z dostępnych tras – okazało się później, że podziwianie dzieł sztuki mogliśmy sobie spokojnie podarować. Za to „zamkowy okruh” był świetny – wnętrze zamku robi bardzo duże wrażenie – jest sporo pięknych sal, dużo ładnych detali architektonicznych, żałowałem że siłą rzeczy mocno ograniczał nas tam czas. Po zamku przyszła kolej na ogród zoologiczny – no cóż, po pierwsze byliśmy już zmęczeni, po drugie we Wrocławiu jest lepszy. Ale ok, dzieciom było obiecane. Umęczyliśmy się tam bardzo, dobrze że jak już wychodziliśmy to trafiliśmy świetny punkt widokowy na zamek. Dla mnie było to najlepsze miejsce w zoo.
Po zwiedzaniu zeszliśmy na lody. Ale to nie był koniec atrakcji na ten dzień, gdyż wracając, żal było nie podjechać do Cicman, miejscowości znanej z wyjątkowo zdobionych domostw. Robimy sobie przyjemny spacer po wiosce, większość domów stylowo wymalowana, jest klimat. Odbyłem tam prawdziwą walkę o kupno pamiątki w już zamkniętym sklepie. Na szczęście panie ekspedientki były chyba tak ubawione moim kaleczeniem słowackiego, że otworzyły nam. No a hasło „bez listka” (paniom nie chciało się uruchamiać ponownie kasy fiskalnej) działa nie tylko na parkingach.
24. Cicmany
25. Cicmany
26. Cicmany
Na kolację niemal się spóźniliśmy, to był długi dzień. Co ciekawe, pogoda w Bojnicach trzymała właściwie cały dzień, było wręcz gorąco, natomiast na północ od Faczkowskiej Przełęczy cały czas było pochmurno i chłodno, a szczyty ponad Stefanową były wciąż w chmurach. A zatem nie ma co żałować wycieczki na zamek – w górach widoków tego dnia i tak nie było.
czwartek, 6. sierpnia
Poranek dnia kolejnego dla mnie znów zaczął się wcześnie. Wstaję o 4.30 i momentalnie się zbieram. Wciąż jest pochmurno. Wielki Rozsutec co prawda widać, ale nad Stohem kotłują się chmury. A właśnie na niego idę. Czy nie na darmo? Znany szlak na Medziholie mija szybko. Niestety, im wyżej tym wyraźniej widzę, że fortuna chyba mi jednak nie sprzyja. Grzbiet Stoha jest granicą chmur, ale czy wierzchołek jest ponad nimi? Im bliżej przełęczy tym bardziej błotniście. Co chwila się ślizgam. Na siodle – totalne mleko, do tego mocny wiatr. Uuuuuu, no nieprzyjemnie. Zaczynam podchodzić na Stoha bez przekonania. To, co myślałem że jest śliskie pod przełęczą, w porównaniu do tego co było później, to był żart. Błoto, błoto, błoto. Co chwila się ześlizguję, wszystko jest mokre, idzie się bardzo niewygodnie. Byłem tak skoncentrowany walką z tym żywiołem, że dopiero po dłuższej chwili podniosłem wzrok i spostrzegłem... znaki zółtego szlaku. No nieeeeeee. Wszedłem w trawers, idę źle. Ciekawe jak dawno było rozejście. Muszę się cofnąć przez największy błotnisty syf. Po prostu jazda w błocie, momentami na tyłku, bo nie dało rady inaczej. Na szczęście musiałem wrócić jedynie może ze 100m. Ale na szlaku czerwonym nie było dużo lepiej. Zerwał się bardzo zimny wiatr. Zrobiło się niemiło.
Właściwie pogodziłem się, że tego dnia widoków nie będzie. Założyłem bluzę, schowałem dłonie w rękawy i po prostu parłem do góry. W pewnym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, odczułem niesamowity spokój. Widziałem swoje buty rytmicznie poruszające się pode mną, całe mokre, ale moja świadomość opuściła chwilowo ciało. Czasem doświadczam tego uczucia podczas długiego biegania, ale rzadko. To była chwila szczęścia. Przestałem odczuwać zimno i zmęczenie. Szedłem i byłem szczęśliwy. W pewnym momencie poczułem, bardziej właśnie poczułem niż zobaczyłem, że dzieje się coś dziwnego. Po kilku krokach zrobiło się wyraźnie.... jaśniej. Podniosłem wzrok i zobaczyłem ostatnie metry stoku Stoha i... księżyc świecący jeszcze wyraźnie ponad nim. Co do.... Odwróciłem się i dosłownie zwaliło mnie z nóg. Po chwili wyszedłem ponad chmury, oświetliło mnie słońce, za mną szczyt Wielkiego Rozsutca i pod nim chmury przelewające się ponad przełęczą Medziholie i wlewające się w dolinę. Nieprawdopodobny widok. Jedna z najpiękniejszych chwil jakie przeżyłem w górach. Warto było. Po stokroć było warto. Ze szczytu Stoha widok był imponujący. Chmury na wschodzie aż po horyzont, słońce, góry jak wyspy, na zachodzie wolna od chmur zielona Krywańska Fatra. Coś pięknego.
[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=mldB5u00Hxo&feature=youtu.be[/youtube]
27. Zostałem obdarzony widowiskiem, którego długo nie zapomnę
28. Tatry i Wielki Chocz ponad chmurami
Wkrótce zrobiło mi się zimno i zacząłem zejście w granią w kierunku Południowego Grunia. Znów ślisko, ale co tam. Nieważne. Znów kilkadziesiąt minut szedłem w chmurze. Ale w końcu wychodzę ponad i znów jest pięknie. Idę dla widoków jeszcze na północny wierzchołek Sten. Chciało by się zostać, ale zbiegam na śniadanie. Z Południowego Grunia mega ślisko, kilka razy po prostu nie wiem jak schodzić. Zjeżdżam trochę na tyłku. Potem coraz szybciej i w Chacie jestem na śniadaniu na czas.
29. Steny z Południowego Grunia
30. Wielki Rozsudziec i Stoh ze Sten
31. Główna grań Małej Fatry i widmo Brockenu
Po posiłku lecimy na wyciąg. Teściowie pojechali chwilę przed nami i poszli na zachód – na Krywanie i być może dalej, w zależności od sił. My natomiast odwrotnie – chcieliśmy iść na Chleb. Początkowo myśleliśmy aby dojść do samej Chaty na Gruni, ale ja po porannych doświadczeniach stwierdziłem, że nie piszę się na schodzenie z dziećmi tą ślizgawką. I trzeba było pomyśleć o czymś innym.
32. Gdzieś w okolicach Chleba
33. Siedzimy pod Chlebem
34. W okolicach Hromowego
Na Chlebie sporo ludzi, ale schodzimy sobie kilkanaście metrów pod wierzchołek, w stronę Wagu, i jest spokój. Siedzimy pół godziny ciesząc się sobą i górami. A potem idziemy przed siebie – przez Hromove aż po południowy wierzchołek Sten. Alicja mówi tam, że jej mało i że jeszcze by sobie gdzieś poszła. To leć – mówię – ja dzieciaki ogarnę. Lilka ma w planach to samo. No i dobra. Okazało się, że dziewczyny przeszły Steny, Południowy Gruń oraz Stoha i zeszły na nogach do Chaty (Lila w szóstym miesiącu ciąży na tej ślizgawce na zejściu ze Stoha to musiał być widok!). Ja z Fasolą zrobiliśmy sobie natomiast dłuższą przerwę, po czym wróciliśmy z dziećmi na kolejkę.
Ale jeszcze podczas popasu miało miejsce ciekawe wydarzenie. Wysoko ponad Terchową na niebie kołowała spora liczba dużych ptaków. Było ich około dziesięcu. Nie pasowały nam za bardzo na drapieżniki, ale były dość daleko i nie mieliśmy pewności. Zaczęły się jednak stopniowo zbliżać i chyba któreś z dzieci rzuciło, że to bociany. Ale przecież one są czarne. Nie, te które są czarne lecą chyba pod słońce, patrz, te są białe. Kiedy ptaki podleciały bliżej nad nasze głowy, okazało się, że to grupa dwóch białych i około ośmiu bocianów czarnych. Czyżby wspólnie sejmikowały? Do tej pory tylko raz w życiu widziałem bociana czarnego w górach.
Dzieciaki były naprawdę wzorowe i dały radę sprawnie wrócić do górnej stacji wyciągu. Nawet Julek przeszedł sporo na swoich nogach. Znów zjechaliśmy wczesnym popołudniem do domu. Tymczasem Teściowie przeszli, jak się okazało, całą grań zachodnią i zeszli do Nezabudskiej Luczki. Pojechałem po nich i podwiozłem pod wyciąg aby odebrali samochód. Chwilę po powrocie dziewczyny były już w bazie. Trzeba przyznać, że logistykę mamy naprawdę opanowaną.
35. Typowy fatrzański widoczek
36. Zjeżdżamy "wytahem"