Trinidad to niewielkie miasteczko wpisanie na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Podobało nam się bardziej niż Cienfuegos. Zachowało się w świetnym stanie. Oprócz kolonialnej zabudowy w licznych pałacach i muzeach można oglądać bogate wyposażenie wnętrz, które pozostało po baronach cukrowych.
Pierwsze rodziny kolonizatorów z Hiszpanii wydobywały w tym rejonie złoto, ale złoża dosyć szybko się wyczerpały. Wtedy nadszedł czas białego złota, czyli cukru.
„Historia Trinidadu sięga 1514 r., kiedy na miejscu osady Indian Taino hiszpański konkwistador Diego Velazquez de Cuellar założył ośrodek poszukiwaczy złota. Również z tego miejsca w 1518 r. na podbój azteckiego imperium w Meksyku wyruszył inny konkwistador – Hernan Cortes. Pierwotna nazwa miejscowości Villa de la Santisima Trinidad oznaczała „Wioskę Najświętszej Trójcy” i miała chronić ówczesnych mieszkańców przed najazdami piratów. Miasto rozwinęło się w XVIII w., kiedy na dobre prosperował handel cukrem, niemniej bardzo szybko konkurencja z Europy i walki niepodległościowe na Karaibach zrujnowały produkcję trzciny cukrowej.”
Zaczynamy spacer brukowaną ulicą. „Miejsko” to może nie wygląda, za to ciekawie. Kocie łby ogląda się fajnie, ale źle się po tym chodzi. Ulica jest tak wyprofilowana aby nieczystości mogły płynąć rynsztokiem pośrodku.
W zamian za długopisy dostajemy przyzwolenie na zdjęcia w sklepie. To sklep z tanią żywnością na kartki. Towar nie zalega na pólkach, po artykuły sypkie należy przyjść z własnym opakowaniem. Głodowe racje przewidują 1 (słowne: jedną) bułkę na osobę dziennie, worek 10 kg ryżu dla 4-osobowej rodziny na miesiąc, jednego kurczaka na osobę na dwa tygodnie; jeżeli ktoś przyniesie zaświadczenie o chorobie od lekarza, dostanie dodatkowo ćwiartkę. Towar do takich sklepów jest „rzucany” nieregularnie, długie kolejki stoją godzinami. Małe dzieci dostają na kartki mleko w proszku. Od 7 do13 roku życia przysługuje dwa razy w tygodniu PET 1,5 l. jogurtu sojowego. Kobiety w ciąży z niedowagą mogą zjeść dodatkowe posiłki w wyznaczonych placówkach opiekuńczych.
Istnieją też sklepy komercyjne, w których mimo wysokich cen półki świecą pustkami.
Zarobki inżyniera to 5500 peso miesięcznie. Emerytura to około 1800 peso.
A ceny komercyjne, które my płaciliśmy w takich sklepach lub w hotelu to np. piwo 0,33 l. 170 peso.
Jest jeszcze trzeci rodzaj sklepów, w których płaci się kartą w dolarach. Karta nie może należeć do banku amerykańskiego. Nie można zapłacić gotówką. Ponieważ bardzo chciałam coś kupić do domu, w takim sklepie kupiliśmy kawę za 15 $ kilogram. Torby żeby towar zapakować nie można dostać ani kupić. Był tam też papier toaletowy, sól, cukier, ryż, mąka, pomidory w puszce i jeden rodzaj szamponu za około 6 dolarów. Oczywiście Kubańczyk, nawet jak użebrze garść monet, nie ma wstępu do takiego sklepu bo nie ma karty.
Patrząc na to doznaliśmy szoku. W kraju, w którym ziemia mogła by rodzić co najmniej dwa razy w roku, za warzywa w puszkach i cukier trzeba płacić kartą dewizową.
Centralnym punktem Trinidadu i zabytkowej starówki jest Plaza Mayor, czyli główny plac. Przy placu znajdują się schody prowadzące do słynnej Casa de la Musica, gdzie wieczorami odbywają się koncerty i pokazy salsy.
W temacie muzyki.
Leciałam na Kubę z fałszywym przekonaniem, że to kraj biedny ale wesoły. Że na każdej ulicy, jak na przykład w Nowym Orleanie, będzie rozbrzmiewała muzyka, a pomarszczone Kubanki z cygarem w zębach będą się do mnie uśmiechać i pozować do zdjęć. Niestety, srodze się zawiodłam.
Ludzie siedzący na ulicy, przeważnie na progach swoich domów albo pod sklepami, byli bardzo biedni i smutni, często kalecy; zajmowali się po prostu żebraniem lub usiłowali coś sprzedać.
Koncerty odbywały się wieczorami w knajpach, gdzie oprócz opłaty za wstęp i konsumpcję po każdym kawałku krążył ktoś z koszykiem na datki. Tak było też przy kolacji w hotelach.
Inna rzecz, że kubańskie rytmy nie porwały nas aż tak, żeby po całym dniu zwiedzania chciało nam się szukać taksówki i do późna siedzieć w restauracji.