Planowanie.
Planowanie zaczyna się od mapy. Naturalnie wcześniej są jakieś chęci, pożądania czy zwykła ciekawość. Ale mapa to podstawa. Lubię popatrzeć na rozłożoną na ziemi płachtę. Z tego samego powodu lubię mamy Marco Polo. Są DUŻE! Dzięki temu patrząc na nie jestem pewien, że w pewnym momencie mapa "zagada" do mnie. Prawda, że to brzmi dziwnie? Ale tak właśnie jest.
Nie ukrywam, że Grecja już od dawna dawała mi znaki, że chciałaby mnie widzieć u siebie. Raz już nawet tak się stało. Było to w 1998 roku (ubiegłe tysiąclecie) i autobusem. Byliśmy wtedy w Volos, czyli starożytnym Jolkos, z którego Argonauci wyruszyli na poszukiwanie Złotego Runa. Ponoć Volos szczyciło się repliką Argo Wdalpatrzącą. Niestety sama łódź popłynęła wtedy na jakąś paradę, a ja zobaczyłem jedynie jej pomnik.
Potem standardowe Meteory, które jednak nie powaliły mnie na kolana. Pewnie dlatego, że głosowałem za zwiedzaniem Delf. Trudno. Wyprawa do Aten, to przede wszystkim postój w Termopilach i pytanie "pana z komórką" kim jest ten "goły partyzant". Na codzienne dzwonienie do Polski było go stać, ale chyba nie na wiele więcej. Potem wzruszający Akropol, Muzeum Narodowe przez które przemknęliśmy, jak meteory, bo czasu było raptem dwie godziny. Reszta rodaków w tym czasie zwiedzała dom towarowy. Z tego co pamiętam, to Stoa Poikile nie było jeszcze dostępne dla zwiedzających.
Jeszcze tylko kierowca-samobójca, który autobusem jeździł, jak bolidem Formuły Ale, jak się wczułem w muzykę, którą sobie i przy okazji nam puszczał, to przestałem się dziwić. Tyle, że to był chrześcijanin...
Grecki impuls zaatakował mnie ze zdwojoną siłą po powrocie z Żuljany. Cały czas w głowie miałem jeszcze lokalne prognozy pogody, w których dominowały: kisza i ciklona. Naturalnie na Peljesacu było tego tyle co nic, a Gospodyni z przejęciem opowiadała nam, jak to padało przez całe pięć minut. W całej ten mało sympatycznej prozie meteo, jako optymistyczny wykrzyknik dominował Peloponez. Ani "ciklona", ani "kisza", za to nieustanne słońce i ciepło. Czy mogłem nie otworzyć mapy? Pewnie tak, ale ból byłby zbyt duży.
Dokonałem otwarcia! Mykeny, Olimpia i SPARTA! Nic tylko łapać za Iliadę i karmić nią wyobraźnię. Orzeźwiającym tuszem okazała się odległość ponad 2000 kilometrów. To dużo. A może okolice Volos? Pilion jest interesującą górą, kilku znajomków tam jeździło i byli zachwyceni. Tyle, że to wrzesień i chociaż to Grecja, to pogoda może jednak okazać się kapryśna. Na dodatek gospodarze, do których jeździł kolega "zwariowali" i na początku mocno podnieśli cenę, a w końcu całość kłopotów z rezerwacją oddali w ręce jakiejś agencji turystycznej. Pomysł z Grecją upadł.
Tym razem na krótko "zagadała" do mnie Hiszpania. I to od razu okolice Walencji. Granada, Alhambra, Gibraltar, Escurial. No i piękne plaże, a także murowana pogoda. Nawet odległość (3000 km) wydawała mi się do przełknięcia. W końcu od Szarowa mam autostradę i dojadę nią aż do samej Walencji. Bohatersko zniosłem też francuski haracz za szybką jazdę czyli 60E; w jedną stronę. Dopiero GoogleEarth sprowadziło nas na ziemię. Odnieśliśmy wrażenie, że śródziemnomorskie wybrzeże jest całe zabetonowane i zabudowane hotelami. Jechać z miasta do miasta? I znowu coś upadło.
Wziąłem się za planowanie wyjazdu do Chorwacji. Może Molunat? A może wyjazd do Czarnogóry? Przeglądając regularnie forum cromaniaków nie raz i nie dwa czytałem o pięknie tego kawałka Ziemi.
I kto wie, jakby się to skończyło, gdyby nie Kowal. Kowal, jego fotki i poczucie humoru. Wciągnęła mnie jego relacja z włóczęgi po Peloponezie, spodobała mi się jego mieszana językowo relacja, a na końcu pokazałem Basi jego fotki. I to był koniec rozterek. Fotki przedstawiały Elafonissos, a w dodatku Kowal był wyraźnie oczarowany urodą wysepki. Basia też. Mnie już zostało tylko planowanie i liczenie.
No i się zaczęło. Forum, google, forum, google... viamichelin... google. Ogrom tej pracy skurczył się do trzech miejsc: willa Capitan, hotel Stella i Maniati Studio.
Capitan odpadł w przedbiegach, bo właściciel nie raczył odpisać na maila. Hotel Stella wabił nas ceną i warunkami, czyli 40E; za apartament z wi-fi i śniadaniem. Gdzie ja taką ofertę znajdę w Chorwacji? Maniati Studio wabiło nas pewnym odosobnieniem, niższą ceną (35E), ale za to bez neta i śniadania. Wybraliśmy Maniati. Przekonały nas fotki oraz fakt, że Hotel Stella znajduje się przy porcie. Jeszcze tylko obfita korespondencja z Madame Aleksandrą, zaliczka, rezerwacja hotelu po drodze i czekamy na wrzesień.
Droga.
Do Chorwacji jedzie się bardzo komfortowo. Przynajmniej z Tarnowa. Po dotarciu do Preszowa wjeżdża się na autostradę i... tyle. Nawet kawałek esek do Miszkolca nie jest uciążliwy.
Do Grecji to inna sprawa. Choćby granice. Jedyna chorwacko-węgierska sprowadzała się "zważenia" paszportów. A tu Serbia i Macedonia. W dodatku relacje z forum donosiły o "tureckich nalotach" na granice. Jasne, żę to wszystko w top sezonie, ale niepokój został.
Dodatkowa sprawa to ceny. O ile pokój w Maniati nie był drenujący to jakie będą pozostałe koszty?
Powoli sytuacja się klarowała.
Plan był następujący. Wyjazd 2 września około 14. Dojechać do Szegedu i tam, na jakimś parkingu, trochę się zdrzemnąć, a potem już jazda "par force" do Kamena Vourla, gdzie mamy zarezerwowany hotel.
Plan planem, ale rano zaczęło mi coś piszczeć w Strzale. Niefajnie, zwłaszcza, że dwa tygodnie wcześniej samochód był w kompleksowym przeglądzie u zaufanego mechanika. Nie ma rady. Jadę do Marcina. Okazało się, że to opona. Ot tak, zachciało jej się udawać, że to amerykański film i każdy zakręt ma być z piskiem. Pomaga przesunięcie gumy na tył.
Wyjazd nastąpił o czasie. Bez szaleństw przebijamy się do Jasła i Krosna. Spokojnie zaliczamy Słowację. Tradycyjnie dotankowuję w Forro i kupuję matricę. Wjeżdżamy na obwodnicę Budapesztu w M31. I nagle słychać "tuk-tuk-tuk...". Spociłem się z wrażenia. W pierwszej chwili sądziłem, że to odgłosy od betonowej nawierzchni, ale aż tak? Nie ma rady, zatrzymuję się na stacji. Oglądam opony. Nic się nie wbiło. Dobre i to, ale nadal głupi jestem i coraz mocniej zestresowany. Oczyma wyobraźni widzę haniebny powrót do domu. Dzwonię do Marcina. Na szczęście jeszcze nie spał. Co mi biedak mógł poradzić przez telefon? A jednak rzucił kilka pomysłów typu: sprawdź, czy śruba w kole nie poluzowała, wyjedź na drogę skręć ostro w lewo, w prawo, daj po hamulcach... "na 100% nie jest to łożysko, to ono najpierw piszczy, a potem wyje", "wyjedź na drogę i zrób to co ci mówiłem i zadzwoń". Złoty facet!
Wyjeżdżamy na drogę. "tuk-tuk-tuk...". Skręt w lewo, w prawo, hamowanie... "tuk-tuk-tuk...". Czarna rozpacz i smutna godzina! Nagle mam zjazd na M5 i kończy się beton. Nastała CISZA!! A jednak to był efekt betonowej nawierzchni. Tylko dlaczego tak? Bo to pierwszy raz jadę taką nawierzchnią i w dodatku w tej okolicy? Nieważne! Grunt, że jedziemy. Przy okazji szybki esemes do Marcina i zwrotne życzenie szczęśliwej podróży. Tak się rozochociliśmy, że ani się spostrzegliśmy, a byliśmy na granicy z Serbią. Nic to. Na pewno znajdzie się jakiś parking. Odprawa poszła szybko. Za to kolejka w drugą stronę... Masakra! Tak na oko z kilometr samochodów na trzech pasach. Może to Turcy masowo wracali do Niemiec? Tego nie wiem, ale chyba wrócimy na Węgry przez Chorwację. Pal licho dodatkowe 100 km.
Koło północka znajdujemy dużą stację ze sporym parkingiem i tam się przytulamy. Było nawet przyjemnie, gdy obudził mnie gwar znajomych słów. Okazało się, że niedaleko zaparkował autokar z Nowego Targu. Rodacy są wszędzie! Tylko dlaczego uważali za stosowane zaglądanie do naszego samochodu? Ludzi nie widzieli?
Drzemka trwała dwie godziny. Ruszyliśmy w stronę Belgradu. Autostrada ma fatalną nawierzchnię. Co i rusz jakieś łaty, koleiny. Męczące. W dodatku jest dużo ograniczeń prędkości, np. do 60 km/h i nie było odwołań. Albo były z lewej strony. Inna możliwość to silnie fosforyzujący znak z niewiadomą treścią, bo farba oblazła. Jedyny plus, to szybkie przeskoczenie Belgradu. Spory kawałek dalej poczułem zmęczenie. Tym razem wystarczyła godzinna drzemka. Za Niszem skończyła się autostrada i przez góry jedziemy zwykłą drogą. Na szczęście nadal jest dosyć wcześnie i w dodatku sobota. Tyle, że widoki przecudnej urody.
Spokojnie turlamy się w stronę Macedonii. Basia ze ściągą w ręce odlicza kwoty na bramkach. Granica. Samochodów nie jest dużo, tylko nie wszystkim celnikom chce się pracować. Jedna kolejka posuwa się sprawnie, a nasza stoi. Ludziska zaczynają zmieniać kolejki. Ja, pomny prawa Murphy'ego, że "druga kolejka posuwa się szybciej", czekam. W końcu coś ruszy. Nie ruszyło. Poddaję się i też zmieniam kolejkę.
Wtedy ruszyła moja poprzednia!
Nie ma sprawiedliwości na świecie!
Straciliśmy pół godziny. Gorzej, bo macedońscy celnicy potrzymali nas godzinę. Niby niewiele, ale już zdążyłem się odzwyczaić od czekania
Macedonia przywitała nas śmieciami i tańszym paliwem. Tankuję i gnamy do Grecji. Granica macedońsko-grecka prawie nas nie zatrzymała.
WITAJ GRECJO!
Kombinacje autostrad i esek szybko zbliżają nas do Kamena Vourla. I dobrze, bo jestem już za kółkiem dobę i zmęczenie daje znać o sobie. Oczywiście robimy postoje, ja gimnastykę, która podobno momentami przypomina próby zatrzymania innego samochodu, ale to tylko półśrodki.
Na szczęście dojechaliśmy do celu.
Kamena Vourla to miejscowość wypoczynkowa, jakieś 100 km na północ od Aten. Bardzo gęsta zabudowa, mnóstwo samochodów i ludzi. Parkowanie nie jest proste. Co tu się musi dziać w sezonie? W dodatku, w czasie wykonywania ósemki, wysiada mi wspomaganie. Prężąc muły kończę manewr i co? Dzwonię do Marcina
Ten pyta tylko, czy długo jechałem i czy jest gorąco? TAK x 2. "No to się nie przejmuj. Odpal ponownie silnik i powinno być dobrze. W ostateczności odepnij czarną klemę". Miał rację, a ostateczność nie była potrzebna. Taki mechanik to skarb!
Idziemy do hotelu. Miłe zaskoczenie, bo hotel jest ładny, utrzymany, wszędzie czysto i jest winda. W dodatku jest niewielki basen. Szybko załatwiamy formalności i idziemy do pokoju. Też przyjemny. Jest klima. Pewnym minusem jest maleńka łazienka, ale to detal. Basia idzie pod prysznic, a ja "w miasto". Chodzi za mną coś niezdrowego i smacznego. Hot-dog? Hm...
Za rogiem znajduję to co potrzeba. Przy pomocy łamanego angielskiego i rąk tłumaczę właścicielowi, że chcę coś w rodzaju hot-doga, ale specjalnego. Gość kilka razy zapytał mnie "special?" i wziął się do pracy. Efektem było coś bardzo smacznego i kosztującego 3E za sztukę. Ale co tam! Warto było. Wziąłem dwie sztuki. Niech żona też ma radochę. Miała, ale tylko w połowie, bo tyle zmieściła. Oczywiście udzieliłem mężowskiej pomocy i problem zniknął. Jeszcze tylko próbka angielskiego mojego i greckiego. Proszę żonę szefa o "password to wifi", a ona leci do męża i prosi o nasze "passports". Facet na to, że już nam oddał. Kobita patrzy na mnie cielęcym wzrokiem i mówi, że nie ma paszportów. Ja na to, że chodzi mi o hasło... Język angielski jest bogaty nie tylko fleksyjnie, ale i w ludzką inwencję.
Potem to już tylko SEN!
Sen...
Sen...