Pierwszy prom odpływał o siódmej rano.
Na nogach byliśmy odpowiednio wcześniej. Szybkie dokończenie pakowania, śniadanie, reszta mielonki wystawiona dla kota. Jeszcze tylko trzaśniecie drzwiami apartamentu (były uszczelnione i inaczej się nie dało) i jedziemy. Nikt nas nie żegnał, nawet kot.
Przeprawiamy się na drugą stronę i zaczynamy powrót do domu.
Tym razem podróż zaplanowaliśmy z dwoma noclegami. Pierwszy miał być w Chalkidonie, drugi w Mohaczu. Dodatkowo planujemy zakupić w Sparcie suweniry, czyli piwo FIX. Jak nie przepadam za tym napojem, tak ten mi smakował i postanowiłem uszczęśliwić Marcina kilkoma puszkami.
Kierunek Sparta. Tu nie ma co się rozwodzić. Może tylko to, że Eurotas był wyschnięty, a Liedl miał wąską ofertę (tylko niemieckie piwa). Dobrze, że niedaleko był Carrefour i tam kupiłem to, co chciałem.
Jeszcze tylko dojazd do Aeropolis i jesteśmy na autostradzie. Zaplanowałem sobie zatankowanie w okolicy Aten, a potem już w Macedonii. Na swoje nieszczęście tankowałem zwykłego diesla na stacji EKO (jak raz nie było eurodiesla) i po 400 km miałem 1/4 baku zapasu.
Tu muszę wyjaśnić, że Strzała przy szybkości 120-130 km/h spala ~5,5 l/100 km. I chociaż wskaźniki paliwa w Ibizach znane są z kantowania, to aż tak źle nie było.
W dodatku "przestrzeliłem" zjazd na Chalkidon i gnałem w kierunku Tesalonik. Żeby nie było zbyt monotonnie zgasł mi GPS. Zepsuł się rozdzielacz zasilający lodówkę i nawigację. Ale to wyczaiłem dopiero na parkingu. Wcześniej "jechałem w ciemno". Lodówkę wypinamy, nawigacja przelicza drogę i jedziemy. W sumie nadłożyliśmy 19 kilometrów.
Ten dzień jednak miał być długi.
Na stronie Hotelu "Maison" podane jest dokładne położenie. Na wszelki wypadek zapisuję sobie też adres w komórce. Czyli jest super. POZORY! Wjeżdżamy do miasta, GPS każe skręcić w lewo, a po 200 metrach mówi, że jesteśmy na miejscu. Hm...
No nic. Zapytam, gdzie jest ten hotel. Nie uwierzycie, ale oboje na śmierć zapomnieliśmy nazwy naszego hotelu. Gdzie to ja mam zapisaną nazwę... W komórce! NIE MA!!!!!
W tym momencie przypomniałem sobie, że poprzedniego wieczora czyściłem pocztę i inne wiadomości. No i notka z nazwą poszła się czochrać. Ale nic to. Przecież mam adres hotelu. Ano miałem, tylko Grecy za Chiny nie rozumieli co do nich mówię.
Jeden w końcu skumał, że chodzi mi o jakiś hotel i zaczął machać ręką "w tę stronę". Poszedłem. Docieram do głównej drogi i widzę Hotel "Chalkidona". Z otuchą wchodzę do recepcji, bo tam pewnie ktoś zna angielski. I tak było. Szalenie miła pani najpierw zapytała, o który hotel mi chodzi. Trochę się zdziwiła, gdy powiedziałem, że nie pamiętam i nie zapisałem. Dowiedziałem się, że w Chalkidonie są trzy hotele. Niestety żadna z nazw mi się nie kojarzyła. Poprosiłem panią, żeby pozwoliła mi skorzystać z neta i zaglądnąć na booking.com. Nie było żadnych problemów.
Błyskawicznie znalazłem interesujący mnie hotel. Przy okazji rozwiązała się zagadka, dlaczego nie skojarzyłem wcześniej nazwy. Pani nazwę hotelu wymawiała z francuska - "mezą", a ja z angielska, czy jakoś tak, czyli "mejson".
Pytam kobiety, jak dojechać do hotelu. Wyprowadziła mnie na zewnątrz, pokazała sygnalizację na skrzyżowaniu, kazała skręcić w prawo, pojechać 500 metrów i tyle. Kochana kobieta!
Cały w skowronkach wracam do samochodu, zawracam, skręcam, jadę ten kawałek i faktycznie widzę nasz hotel. Obok nawet stacja BP. Od razu zajeżdżam pod dystrybutor, to Strzała popiskuje, że już tuż, tuż...
Czekam, czekam... Nic się nie dzieje. Wysiadam, idę do gości na zapleczu i pytam o pompiarza. Dowiaduję się, że dziś nieczynne, a jutro mało prawdopodobne.
Na szczęście koło hotelu "Chalkidona" widziałem kolejne BP, więc problemu nie ma.
Kwaterujemy się w hotelu. Jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni standardem. Nawet basen był do dyspozycji. I to czynny. A cena? 40E ze śniadaniem w formie szwedzkiego bufetu. I Wi-Fi było. Cudo nie hotel.
Basia rozpakowuje klamoty, a ja jadę zatankować. Jednak ten olej z EKO był trochę dziwny. Spalanie wyszło mi 6,5 l/100 km. Nigdy więcej tam nie zatankuję.
Noc mija szybko i wygodnie. Rano, po smacznym śniadaniu, wyruszamy w dalszą drogę. Bez przeszkód "gnamy" przez Macedonię. Ponieważ mam pełen bak paliwa, to planuję przed granicą serbską dotankować.
Im bliżej granicy z Serbią, tym stacje ładniejsze. To taka ciekawostka. Zatrzymuje się i proszę do pełna. Eurodiesla. Pierwsze wybicie po 11 litrach. Gość patrzy na mnie z uwagą, a ja zachęcająco i z dumą (230 km) kiwam głową, żeby lał dalej. Dolał 10 litrów. Z taką ilością paliwa nie potrzebowałem tankować w Serbii.
Granicę przekraczamy bez problemu. Chcemy natomiast uniknąć przejazdu przez Belgrad, więc rezerwując spanie w Mohaczu postanawiamy skorzystać z "obleznicy" Belgradu. Na którejś stacji upewniam się czy obwodnica jest czynna. Dowiaduję się, że jest i jest "very good".
Nie jest źle. Co prawda pierwszych kilka kilometrów to zwykła droga, ale potem jest już tylko lepiej. Pewnym horrorem okazał się jedynie wjazd do nowego, totalnie ciemnego, tunelu. Kontrast był taki, że pomimo włączonych świateł, miałem wrażenie jazdy po omacku. Basia to nawet zaczęła się zastanawiać, czy jedziemy dobrą drogą.
Autostrada w kierunku Zagrzebia jest nowa. Jest super!!!! Żadnych dziur! Tak to można jechać. Szybko przez granicę i jesteśmy w Chorwacji, jak to mówi Basia, prawie w domu. Pierwsza bramka, bilet i jazda. Monotonna
Fajnie było na zjeździe, bo pan "bramkarz", gdy zobaczył naszą rejestrację to resztę wydał nam w złotówkach. Cały jeden złoty. A jaki był z siebie dumny!
W pewnym momencie dzwoni telefon. Numer nieznany. Odbieram, a tu dzwonią do mnie z "panzio" w Mohaczu i pytają kiedy będziemy. Wzruszające.
Granica z Węgrami.
Tu pierwsze zaskoczenie, czyli wbity stempel przez chorwackiego celnika. Jakoś nam się dotychczas udawało bez. Potem krótka kolejka na węgierskiej części. I tu kolejna horrora. Celnik powiedział mi "stop endżin" i pyta czy nie przewożę alkoholu. Mówię, że piwo, ale tylko 8 sztuk i małe pojemności... Celnika na szczęście interesuje "vodka". Patrzę na niego trochę zdezorientowany, bo miałbym do kraju przemycać wódkę?? Drzewo do lasu?
Mówię, że nie mam i nadal coś bredzę o tym nieszczęsnym piwie. Czułem się prawie, jak przemytnik. Gość każe mi otworzyć bagażnik, a potem lodówkę.
Kilka minut wcześniej, gdy w ten sposób kontrolowano busa, zauważyłem, że celnika nie interesowało wnętrze bagażnika, tylko zachowanie kierowcy. Jako, że nie miałem nic na sumieniu spokojnie otwarłem jedno i drugie, gość powiedział OK, dostaliśmy kolejny stempel i jedziemy dalej.
Tym razem GPS zawiózł nas na peryferie Mohacza. Nie wiem co mu się porobiło. Upadł i się uszkodził? Tym razem jednak byłem przygotowany. Zacząłem pytać o drogę i chociaż Węgrzy mają kłopoty z angielskim (nemtude), to w końcu trafiliśmy do naszej noclegowni. Była w ścisłym centrum miasta.
Zielony szyld z prawej strony to nasze panzio
Parkuję na podwórku witam się z gospodarzem. Gość pyta czy znam niemiecki lub włoski? Ja na to, że nie, ale mogę po angielsku lub rosyjsku (jak się okazało, przez telefon rozmawiała ze mną córka szefa). Pomimo tych barier językowych "dokupiłem" śniadanie (warto było) i dowiedziałem się, że najlepsze lokalne wino mają w knajpce w tym samym budynku. Było takie sobie, ale kudy mu do Tokaja Aszu 6p...
Sam Mohacz to miłe miasto. Według gospodarza ma jedynie 2000 mieszkańców.
Rynek jest imponujący.
I poświęcony najważniejszemu wydarzeniu w historii tego miasta, czyli bitwie pod Mohaczem.
Dodatkowo niedaleko jest międzynarodowa ścieżka rowerowa prowadząca wzdłuż Dunaju. Może kiedyś... (rozmarzyłem się).
Standard pensjonatu nie jest tak imponujący, jak w Chalkidonie, ale jest przywozicie. Tradycyjnie uderzamy w kimono i nie ruszamy się aż do rana.
Rano śniadanie (szwedzki bufet). Przepyszne!
Ruszamy do domu.
Nie licząc koszmarnego oznakowania słowackich dróg, było fajnie. Symboliczne przejście drogowe w Koniecznej. Symbolika polegała na tym, że droga do granicy (ostatni kilometr) składała się głównie z żużla wypełniającego imponujące dziury, a po drugiej stronie czekała nas malownicza droga z doskonałym asfaltem. Gdzie te czasy, gdy Słowacja miała lepsze drogi niż my? Może tak jest bliżej Bratysławy?
Na koniec kilka liczb.
Dystans: 4950 km
Średnie spalanie: 5,5 l/100 km
Koszt wyprawy: 5800 zł
I to by było na tyle