Jak zwykle korzystamy z oferty last minute. Chociaż pismacy co roku już od jesieni piszą sponsorowane pewnie przez biura podróży artykuły, że w przyszłym roku to już na pewno "lastów" nie będzie, dziwnym trafem zawsze są. Wybieramy się do znajomego pośrednika mającego w ofercie wycieczki proponowane przez rozmaite biura, by zaproponował nam coś ciekawego. Szybko okazuje się, że niezłą promocję ma biuro BeeFree. Tygodniowy pobyt w formule all inclusive w czterogwiazdkowym Club Fanara. Rok wcześniej płaciliśmy parę stów mniej, dlatego mamy trochę wątpliwości. Ale przejrzenie portali z ocenami wystawianymi hotelom przez ich gości przekonuje. Cena jest okazyjna, a hotel fantastycznie położony (o tym później). Jedziemy, to znaczy lecimy!
Pakowanie na tego typu wyjazd nie jest trudne. Odpada konieczność zabrania czegoś od chłodu i deszczu (np. w Hurghadzie nie padało od 12 lat). Podobno są tacy, którzy biorą wyłącznie parę koszulek, bieliznę na zmianę i z 15 dolarów na napiwki. To naprawdę wystarczy, pod warunkiem że ktoś preferuje stacjonarny wypoczynek, którego jedynym urozmaiceniem jest przenoszenie się z basenu na plażę i z jednego baru do drugiego. My nie potrafimy chyba ani w Egipcie, ani w Chorwacji tylko leniuchować. Ofertę fakultatywnych wycieczek przeglądamy jeszcze w Polsce. Wiemy więc, że przydadzą się np. dobre buty i coś cieplejszego - w górach może być chłodniej.
Wylatujemy z Balic koło 16 i obserwujemy z góry najpierw znajome, a potem już mniej, miejsca. Lecimy m.in. nad Słowacją, Rumunią, Serbią, a potem podziwiamy kolejne wyspy greckie. W Sharm lądujemy już po zmroku. Wyjściu z samolotu towarzyszy uderzenie fali gorącego powietrza. No tak, to Egipt. Formalności (wykupienie wizy, kontrola bagażowa, wbijanie pieczątek przez znudzonych, śniadoskórych mężczyzn z wąsami) wypełniają kolejną godzinę. Potem piloci prowadzą nas do odpowiednich, rozwożących do hoteli busików, gdzie pozbywamy się pierwszych, przygotowanych zawczasu jednodolarówek. Niby to niekonieczne, ale wyraźnie wyczekujące spojrzenie bagażowego przypomina o zwyczajowym bakszyszu. Jedziemy przez nocny Sharm, obserwując kolejne mocno oświetlone kompleksy hotelowe i wysokie palmy.
Wreszcie jest. Iberotel Club Fanara. Po rytualnym nałożeniu opaski na przegub dłoni zostajemy skierowani przez oczekującą na nas rezydentkę do baru obok recepcji. No cóż, jak all to all. Chluśniem, bo uśniem. Piję dużo, ale za to często
. Pierwsze miłe zaskoczenie: jest spory wybór smacznych drinków. Rozmaite kompozycje rumu, wódki, whisky, ginu i brandy z sokami, wyciskanymi owocami, brązowym cukrem i lodem kruszonym lub w kostkach. I druga sprawa: podają w szkle. W wielu egipskich hotelach drinki nalewane są do plastikowych kubków - potrafi to zepsuć nawet najlepsze napitki. Jeszcze tylko zakwaterowanie. Wielu turystów przy meldowaniu się wkłada w podawany na recepcji paszport 10- czy 20-dolarowy banknot, co ma zapewnić lepszy pokój. My tak nie robimy - w końcu w pokoju będziemy tylko spać, a poza tym w zeszłym roku nie dawaliśmy łapówki, a i tak dostaliśmy fajny bungalow. Teraz też. Przestronny apartament znajduje się kilkadziesiąt metrów od basenu i restauracji. Do morza ze 100m, a niektóre hotelowe apartamenty - z powodu nietypowego kształtu kompleksu - znajdowały się pół kilometra od plaży. Sam pokój? Duże, wygodne łóżko, lodówka z napojami, telewizor z satelitą, szafa, sejf, sterowana indywidualnie klimatyzacja. Tyle. Jest też łyżka dziegciu... Okazuje się, że na plażę nie wolno wchodzić nocą. Dlaczego, dowiemy się nazajutrz.
Niektórym trudno się zdecydować...