Witojcie, witojcie, to ja też coś dorzucę...
Tak na rozgrzewkę - 2006 rok, po 2 tyg pobycie na Ciovo - upał przepotworny podczas całego urlopu, o deszczu zapomnieliśmy, że w ogole istnieje, chmury oglądaliśmy w postaci szczątkowej, fotografowane były jako rzadkie zjawisko - następuje powrót do domu. W środkowej części Cro zaczyna padać deszcz...po kilku minutach się wzmaga...po kilku minutach leje...po kilku minutach wycieraczki nadążają jako tako ze zbieraniem wody przy prędkości ok. 50 km/h...i wtedy..... ALARM!!! WODA NA POKŁADZIE!!! Zapchany odpływ spowodował, że lejąca się przez podszybie deszczówka zaczęła porządnym strumieniem wlewać mi się do auta wlotem powietrza na podłogę przed siedzeniem pasażera z przodu....Poziom wody podnosił się i podnosił w trakcie jazdy. Już żonka moczy stópki...już dziecko z tyłu moczy stópki....mnie oddziela tunel wału...zastanawiamy się , co będzie dalej... Ufff!!! stacja benzynowa, zjechaliśmy i dawaj-wylewać "wodę z zęzy"
Udało się nie zatonąć, ale woda chlupała już wysoko - oryginalne przeżycie.
Następny rok - miała być również Cro (dlatego tu o tym piszę), ale koniec końców wybraliśmy się do Grecji na Peloponez. Ten sam zacny samochodzik - Honda Civic 1,4 1998 r. Jedziemy, czując smak przygody i nieznanego - w końcu to 2500 km w jedną stronę. Chyba żeśmy sobie tę przygodę w złą godzinę zamówili... W zasadzie "pod domem", bo na Słowacji, skoczyła temperatrura płynu chłodzącego silnika niemalże na czerwone pole. Poczułem lekki niepojkój, ale myślę "góry - ma prawo się lekko spocić, zobaczymy co będzie dalej"...no to zobaczyliśmy. Temperatura po chwilowym opadnięciu przy szybszej jeździe, zaczęła szybko wspinać się, gdy zwalnialiśmy. No więc zatrzymujemy się, maska w górę, patrzę, a tu w zbiorniczku wyrównawczym płynu chłodzenia silnika full-pod korek, węże ukł chłodzenia twarde jak skała. Niefart, prawdopodobnie uiszczelka pod głowicą...szybka narada z rodziną i towarzyszami drogi. Tak się wszyscy na ten wyjazd nastawiliśmy, że decyzja - JEDZIEMY DALEJ. Ale najpierw - niestety na gorącym silniku, "odciśnieniowanie" ukł. chłodznia i ponowne jego napelnianie. Taki ceremoniał, trwający ok. 45-60 min., co mniej więcej 300-400 km. Oczywiście pomiędzy "przeglądami" jazda z włączonym ogrzewaniem na full i otwartymi oknami, co przy prędkości 130-140 km/h ma swoje DONOŚNE znaczenie
. Wyobraźcie sobie, że udało nam się dojechać do celu i nie zwariować, choć w Serbii na poważnie rozważałem zostawienie samochodu i kontynuowanie drogi pojazdami znajomych, którzy z nami jechali...ale to chwilowa słabość była, twardym trzeba być nie miętkim!!!
Myśli ktoś może, że to wszystko...wszak i tak już niezły kłopot, bo zostało do zrobienia 2500 km z powrotem... Otóż nie, Robaczki, nie tak prędko!!! Cóż, o ile wyżej wymieniona usterka zaistniała bez możliwości jej przewidzenia, a co za tym idzie wcześniejszej reakcji z mojej strony, to dalsze "kwiatki" to juz ewidentnie moja wina. Padł mi akumulator - dobrze, że Grecja to górzysty kraj, nie trzeba było pchać samemu...ale padły mi także hamulce, t.j. skończyły się klocki z przodu - niedobrze, że Grecja to taki górzysty kraj, bo pomimo hamowania silnikiem, to jednak klocki zużywają się szybciej, a jak ich już nie ma, to średnio się hamuje...
Te dwie usterki objawiły się na dwa dni przed wyjazdem powrotnym, na szczęście miałem czas, by pokupować akumulator i klocki i wymienić to wszystko. Oczywiście miałem już za sobą wymontowanie i czyszczenie chłodnicy i termostatu, gdyż dopiero po powrocie zdiagnozowano u mnie tę nieszczęsną uszczelkę. Nasz gospodarz autentycznie martwił się widząc mnie przy samochodzie, umorusanego, zapoconego, mamroczącego "coś" pod nosem z wściekłym wyrazem twarzy
Powrót - oczywiście ze wspomnianym już ceremoniałem co 300-400 km, ale już jakby wszyscy przyzwyczajeni, to i nerwów i emocji nie było...do czasu.
Już w Polsce, tak ok. 100 km od Wawki zaczął lać deszcz. Odpływy przeczyszczone-chłe, chłe-więc luzik. Ale stworzył się inny problem, otóż silniczek prychnął raz, drugi, a potem zmienil gang i stracił sporo mocy. Prędkośc maksymalna to ok. 60 km na godzinę, więcej ani huhu. W sumie to może i dobrze, bo lało jak z cebra, na katowickiej były takie koleiny, że nie można było pasa zmienić, jak spróbowałerm kilka razy, to traciłem panowanie nad autem, taka ilość wody w koleinach. Więc nie probowałem więcej, nie zjeżdżałem także z drogi, bo nie było specjalnie gdzie, a na poboczu nie chciałem się zatrzymywać, bo widoczność niemal zerowa. I wszystko fajnie szło, tzn. jakoś się przez ten deszcz przedzierałem, gdy dojrzałem we wstecznym lusterku światła - zbliżające się do mnie coraz bardziej - tak, że w pewnym momencie widzę, że to ciężarówka i słyszę nagle w CB - "niech ten koleś w białym Civicu przede mną sp....ala jak najszybciej, bo ja tu hamować nie mogę, tyle wody w koleinach". Takim dość poddenerwowanym głosem to było powiedziane. Ja do strachliwych nie należę, ale wtedy w ułamku sekundy, spocilem się jeszcze bardziej niż na greckiej czy chorwackiej plaży... Na szczęście wyhamował....na szczęście, bo ja zrobić nic nie mogłem, bo ruch kierownicy w bok i jazda figurrowa na wodzie.... Były emocje. Jak już się zatrzymałem, okazało się, że zsunął się przewód ze świecy i jeden garnuszek nie palił, bo wody naciekło po brzegi. Wtedy zrobiliśmy ogólnie 6300 km podczas całego urlopu. Na pewno nie zapomnę go do końca życia!!!
Pozdrowionka