Kapitan już jakiś czas temu wyrzucił za burtę haczyk naszej wędki.
Zupełnie nie liczył na połów.
I jakież było jego zdziwienie gdy po zachodzie słońca zaczął ją wyciągać na pokład i okazało się, że mamy rybę!!!
Złapaliśmy rybę i do dziś nie wiemy jaką ale smaczna była!!!
Ryba rzucała się na haczyku więc dopadłam do niej aby ją złapać i przytrzymać na pokładzie.
I nawet nie wiem kiedy – haczyk znalazł się wbity w skórę między moim lewym kciukiem a palcem wskazującym.
Ups – ryba skacze straszliwie mnie ciągnąc.
Kapitan szybko pozbawił ją głowy po czym razem z Dawidem próbowali mnie uwolnić.
Chcieli złamać wbity w moją dłoń haczyk ale nie dało się – przecież to morski sprzęt, musi wytrzymać dużą i silną rybę więc materiał z którego jest zrobiony nie da się łatwo uszkodzić nawet obcęgami.
Przy czym ich próby zadawały mi straszny ból więc nie pozwoliłam dłużej.
Próbowałam sama wyjąć hak – ale zaczepiał się o skórę i też bardzo bolało.
I co ja mam zrobić???
Z całym ekwipunkiem zeszłam pod pokład.
Chciałam mieć chwilę spokoju.
Niech nikt nie patrzy i nic do mnie nie mówi bo ja nie wiem co robić.
Byłam przerażona.
Posiedziałam tak kilka minut i jeszcze raz spróbowałam wyjąć ten hak „pod prąd”.
I o dziwo – wyszedł bez szczególnego problemu.
Być może ciało już spuchło i puściło – nie wiem.....
Co za ulga....
Nie mam metalu w dłoni...
Tylko krew tryska niemiłosiernie.
Cieknie mi z ręki jak z jakiegoś wodotrysku.
Szybko zdezynfekowałam ranę, nakleiłam ogromny plaster który i tak po minucie musiałam wyrzucić i wziąć nowy bo pierwszy przeciekał.
Żyję.....
A nasza ryba wygląda tak:
Pora na postój.
Na dziś zaplanowaliśmy postój na Vrgadzie na bojce.
Jakież było nasze zdziwienie gdy po dopłynięciu na miejsce okazało się, że bojek nie ma!
Sprzątnęli wszystkie!!!
Cóż – na szczęście noc zapowiada się słabo-wiatrowa więc prześpimy się na kotwicy.
Rzucamy „haczyk” gdzieś między stojącymi już łódkami, zacinamy go, sprawdzamy czy dobrze trzyma i można odstawić silnik.
Na stole pojawia się kolacja – załoga już jakoś mocno głodna.
Tego wieczoru królował mój smalec z ogórkami kiszonymi.
I oczywiście Cyc.
Długo siedzieliśmy w kokpicie.
Była gitara i śpiew.
Były gromkie brawa dla nas od zakotwiczonej nieopodal jednostki.
Były rozmowy i cisza, gwiazdy i ciemność........
Każdy z nas na swój sposób przeżywał własną obecność na morzu – „nowi” pewnie trochę ze strachem i silnymi emocjami.
Kasia – myślę, że cieszyła się z powrotu na morze po dłuższej przerwie.
My z Kapitanem – ekscytowaliśmy się kolejną okazją do poznawania i łamania własnych ograniczeń i słabości.
Choć tam – na Vrgadzie – jeszcze nie do końca byliśmy świadomi tego co nas czeka w ciągu najbliższego tygodnia.
Znaliśmy prognozy pogody, wiedzieliśmy cokolwiek, jednak żadne z nas nie spodziewało się aż takich atrakcji....
Było mocno późno gdy w końcu zmęczenie poprzednią dobą dało o sobie znać.
Położyliśmy się do swoich koi i zasnęliśmy delikatnie bujani przez nasz ukochany Adriatyk.....