napisał(a) ikar » 18.10.2017 12:03
Dzień 3 - wyścig
Punkt kulminacyjny naszego wyjazdu. Jedziemy 20 km od Vodic. Przyjemna i spokojna miejscowość Stankovci. Robimy mały objazd (początek i koniec nie wyglądają najgorzej). Dario i ekipa spokojnie się rozkładają. Zawodnicy i ich rodziny powoli się zjeżdżają. Chmur nie widać, słońce i owszem, stopni ok. 25. W naszej grupie jest dosyć wyraźny podział na chłopaków, którym zależy na dobrym wyniku i na tych którym również zależy, jednak nie mają talentu (to m.in. ja). I tak też się ustawiamy: czwórka z przodu, reszta w środku peletonu.
Godz. 12.00 startujemy. Początek asfaltem gdzie dochodzi do 2 kraks. Nas szczęście nie opuszcza. Jedziemy dalej. Po 2 kilometrach skręcamy w mały lasek i co ja pacze? Fiuuu, niezła górka po ogromnych kamolach. Następuje pierwsza selekcja. Widzę, że Robert leci z przodu, więc nie jest źle. Dyszę jak parowóz z Wolsztyna. A miało być łatwo mówili
Chłopaki lecą do przodu. Już widać, że miejscowi zawodnicy to niezłe konie. Doskonale sobie radzą, zwłaszcza z jazdą w dół po kamiennym podłożu. Prawie wszyscy na fullach i już wiemy dlaczego. Jadę sobie swoim tempem, nie jest źle. Skręcamy w jakiś małe krzaczki, drzewka i mam wrażenie, że coś jest nie tak. Szybki zjazd w dół, chwila nieuwagi i gleba. Szybko się zbieram, ręka trochę boli, ale zaraz zaraz. Pod prąd jadę? Z góry pędzi spora grupa. Nawrotka. Źle skręciliśmy. Teraz dopiero zorientowałem się co mi nie pasowało. Sporo tabliczek uwaga na miny. Wracamy na właściwą drogę. Po upadku to już nie było to. Zdychałem. Umierałem, ale cza jechać. Nie ma lypy jak mawia klasyk. W tym "najłatwiejszym", "zimowym" wyścigu zabrakło mi picia (miejscowi kibice poratowali), rozglądałem się za jedzeniem (niestety na drzewach ino kora lub suchy liść) i na oparach dotarłem do mety. Wynik przemilczę, gdyż jest nieważny, nieistotny oraz liczy się udział
Najlepszy z naszych zajął 5 miejsce. Trzeba przyznać, że w takich warunkach jeszcze nie jeździliśmy. Baaaaardzo dużo luźnych kamieni. Na szczęście mój brat (193 cm wzrostu i 125 kg wagi jak przystało na kolarza) nie złapał gumy. Aż się dziwiliśmy jak to możliwe. Niestety Monika zaliczyła 2 kapcie i musiała rower doprowadzić do mety.
Na mecie sielanka. Doskonała atmosfera. Ludzie uśmiechnięci, rozgadani. Przywieźliśmy ze sobą trochę prezentów, które zostały rozdane jako nagrody dla najlepszych zawodników. Cieszyliśmy się, że organizator wywołał nas na scenę. Otrzymaliśmy gromkie brawa. Potem jeszcze długie pogaduchy, powyścigowe impresje, przytyki do słabszych zawodników (przyzwyczaiłem się). Czas leci zdecydowanie za szybko. Wracamy do Vodic wieczorem.
- Załączniki:
-
-
-
-
- nasza kruszynka. nie spotkał na trasie dzika. na szczęście...dla dzika.
-
- omawiamy taktykę