Dziesięć Dni w Dolomitach. Opowiadanie w odcinkach.Prolog.Tetyda falowała w rytm podmuchów leniwego sierpniowego wiatru. Słońce wspięło się już dość wysoko, powietrze z dolin mieszało się z powietrzem ze szczytów. Z góry, ze swojej wyniosłej obojętności , spoglądały Wieże Vajolet. W dole trwał ten sam co zawsze spektakl - istoty ludzkie, śniąc swe sny o potędze, mierzyły się z naturą. Opadały powieki znudzonym Turniom, gdy nagle powietrzem wstrząsnęło soczyste
Dana! , co w języku ladyńskim znaczy to samo co … hm … wciórności . Okrzyk wyrwał się barczystemu Szczytowi na widok człapiącego doliną Vajolet mężczyzny z siwą brodą. Postać nie była nieznana wielkiemu Ciadenac, panującemu w tej części Różanego Ogrodu.
Jest tu już czwarty raz ! Czy Jemu się to nie znudzi ? – krzyknął z irytacją do "fioletowych" Sąsiadek.
Nie znudzi ! – zamruczał pod nosem siwobrody Wędrowiec, ścisnął mocniej kijki w rękach i wolnym, acz rytmicznym krokiem ruszył dalej, w górę doliny.
Wędrowanie. Wędrówka. Wędrowiec. Te słowa towarzyszyły mu już od przeszło 45 lat, od chwili, gdy jako mały chłopiec wszedł na Turbacz w rodzimych Gorcach. Wiedział, że wszedł tam głównie na plecach swojego Ojca i, że nie pochodził spod Turbacza, a spod Szyndzielni i spod Lwowa, ale … Ale wierzył, że wówczas Turbacz go usynowił. Przed nim wędrowali już jego Dziadkowie, jeden spod Szyndzielni pod Lwów i z powrotem, drugi spod Lwowa pod kopiec Kraka – z powrotem już się nie dało. Mając takie geny zgodził się ze swoim losem i od pamiętnego spotkania z Turbaczem wędrował bez przerwy. Wędrował z harcerską drużyną gdzie oczy poniosą, autostopem gdzie wiodła droga. Gdy stał się mężczyzną wędrował z domu do pracy; po salach z metalowymi łóżkami pełnymi ludzkich losów i po piętrach blokowisk. W domu wędrował po kartkach książek, po rozłożonych mapach i wywołanych przez siebie zdjęciach. Jego Żona wędrowała razem z nim a jeśli nie mogła, pozwalała mu wędrować. Nauczył wędrować Syna, który również odkrył w sobie te same geny i powoli prześcigał ojca. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek nie wędrował. Wstawał zmęczony, bo wędrował także w snach …
Nie liczył kilometrów przebytych dróg. Nie ważne było, ile razy okrążył Ziemię. Nie mógł jednak ukrywać sam przed sobą ( zbyt wiele wiedział …), że jego ciało wędruje coraz trudniej. Liczne urazy i kontuzje przypominały się coraz częściej, kolana rozmawiały z nim coraz śmielej, grzbiet coraz odważniej domagał się zmniejszenia wagi plecaka. Uśmiechał się do siebie i mówił –
Dobrze, masz prawo mówić, rozumiem – ale i Ty, moje ciało, zrozum – droga nie prowadzi do celu, to droga jest celem. Przeczytał kiedyś to motto i choć chwilę złościł się, że nie sam go wymyślił, przyjął je jako swoje. Tak przekonywał ciało, a one, zgrzytając i boląc, dawało za wygraną i szło dalej.
Ze wszystkich dróg najbardziej lubił górskie. Ze wszystkich gór - beskidzkie ścieżki. Ale od kilku lat zakochał się w dolomitowych wyspach rozrzuconych po oceanie Tetydy. Przybywał i wędrował po nich, zawsze zbyt krótko, by nasycić się ich pięknem. W końcu zapragnął, by zanurzyć się w nich na tak długo, by ugasić tęsknotę. Wymyślił, by wejść w góry i nie schodzić w dół, chyba że po strawę. Bez trudu namówił do wspólnej przygody Syna i Młodą. Z Młodą, jej Bratem i Rodzicami, a także ze swoją Żoną i Synem wędrowali po ferratach rok temu. Po górach włóczyli się razem od tylu lat, że rozumieli się bez słów. Na tą wyprawę dane było jednak pojechać tylko trojgu. Po miesiącach przygotowań kondycyjnych, po tygodniach przygotowań logistycznych, po błogosławieństwie swoich Najbliższych - wyruszyli na południe.
Kroczył uważnie, starannie stawiając każdy krok. Młodzi, jak zwykle, wyprzedzili go o kilka minut, beztroscy w swojej młodości, która pozwala nie liczyć się z kamieniem uderzającym w palce stóp czy usuwającym się spod nóg piargiem. Nie gniewał się o to, taką mieli zresztą umowę , pozostawali w zasięgu wzroku. Wiedział, że nie może pozwolić sobie na żaden uraz . Zanurzył się w Tetydzie, ale zdawał sobie sprawę, że to skok na głęboką wodę. Na szczęście, po tylu latach, doskonale pływał. Wierzył w tę umiejętność. Jak i w opiekę swojego Anioła Stróża.
Fioletowe Wieże patrzyły z sympatią na siwobrodego Wędrowca. W końcu rozchmurzył się także Ciadenac.
Medaia ! – raz jeszcze ciepło zaklął myśląc o uporze przybysza spod Turbacza.
A niech Ci będzie ! Bracie Antermoa ! – krzyknął do wyższego o 21 metrów drugiego strażnika doliny Vajolet.
Gramoli się na Ciebie taki jeden, uparty jak kozioł górski, ma już swoje lata, choć jeszcze krzepki; ciągnie ze sobą dwoje podrostków. Bądź dla nich wyrozumiały ! Bedaia ! – zaklął z uznaniem wyższy Catinaccio.
Zrobi się, Bracie ! Jak taki uparty, to niech mu będzie ! Łaski nie trzeba – mruknął pod nosem Wędrowiec – w duchu mocno uradowany z takiego obrotu sprawy. Zatrzymał się, popatrzył dokoła, westchnął ze szczęścia, sapnął ze zmęczenia i poszedł dalej.
C.d.n. ...