Siedzieli na szczycie Col Ombert i pochłaniali kabanos generalski przywieziony z domu. Po przejściu Kaiserjägersteig należało się coś ekstra, to była prawdziwa walka, zasługująca na oficerskie szlify.
Noblese oblige! Zrobili drogę w niespełna półtorej godziny. Byli z tego bardzo dumni, bo zmieścili się w czasie książkowym - pomimo tego, że każdy z nich dwukrotnie przymierzał się do przewieszki. Po jej przejściu czekały na nich jeszcze dwie kilkumetrowe bardzo trudne ścianki, jedna nawet leciutko przewieszona i ekscytujący trawers powietrzną półką.
Wędrowiec dobrze ocenił długość trasy- sił wystarczyło wszystkim do samego szczytu, na całe 290 metrów pionu. W połowie, na łatwym zboczu, odpoczęli kilka minut, wypili kilka łyków wody. Na jednej ze ścianek przytarł aparatem o skałę – kątem oka zobaczył, jak urwana osłona obiektywu szybuje w dół na piargi – postanowił odżałować i nie wracać po nią …
To niewygórowana cena za przejście drogi – zgodził się ze swoim stróżującym Aniołem.
Z każdym kęsem odzyskiwali energię, z każdym łykiem ciepłej herbaty z termosu rozluźniały się mięśnie. Czekolada zwycięstwa miała cudowny smak. Świat dookoła zniewalał, rozleniwiał.
Rozmawiali trochę z jedynym turystą, który tego dnia towarzyszył im na ferracie, ale niemiecki nie był mocną stroną Wędrowca po takim wysiłku. Usprawiedliwił się nawet, co zostało przyjęte z pełnym zrozumieniem. Nie obyło się bez sympatycznej reakcji przy odpowiedzi na pytanie, skąd przybyli w Dolomity.
Może to dlatego, że pamięć Jana Pawła II jest nadal żywa w schronisku Contrin? – pomyślał Wędrowiec.
Jakie to miłe, że Jego portret wciąż wisi przy wejściowych drzwiach… Widoki z Col Ombert działały jak narkotyk. Trzeba było dużej siły woli, by zarządzić powrót.
Co dopiero minęło południe, dzień był jeszcze długi, ale i było go czym wypełnić. Początek zejścia ze szczytu wymagał dużej ostrożności, bardzo stroma ścieżka zakosami sprowadzała z piarżystego po tej stronie wierzchołka na nieco mniej strome zaklęśnięcie ściany, coś jakby wielki żleb. Pośliźnięcie się w tym miejscu mogłoby skończyć się co najmniej solidnym potłuczeniem.
Ścieżka sprowadzała na urocze zielone hale. Przeskoczyli ze skalno-piarżystego świata wprost w krainę łagdności, tak piękną, że ocierającą się o kicz.
Może właśnie dlatego, żeby już nie było żadnych wątpliwości, Matka Natura postanowiła pozwolić przywitać się ze świstakiem. Najpierw usłyszeli świst, a potem zobaczyli stojącego i przypatrującego się im tłuściocha. Gdy tylko Wędrowiec zrobił mu portret (niestety, drżąca nieco po ferracie i pracowaniu kijkami na zejściu ręką ), tłuścioch zwolniony z obowiązku czmychnął do dziury.
Mariusz musiał mieć jakieś układy – wspomniał wirtualnego przyjaciela i jego świstaczą sesję z ciepłą zazdrością. Widzieli tego dnia wiele zwierząt – konie, krowy, na szczycie karmili wszędobylskie wieszczki , ale ten jeden pozujący świstak stał się symbolem dnia. Bo jak w znanym filmie, chcieli wpaść w pętlę czasu i pozostać tu, w bajkowym świecie.
Przed nimi rozpościerała się dolina Cirele i kocioł Sasso Vernale, tak już znajome. Zeszli na dno doliny, przekroczyli potok.
Po chwili siedzieli na werandzie schroniska, pili niezliczone ilości soku jabłkowego (i jedno małe piwo…) i żegnali się z dumnym Col Ombert.
Spędzili już w górach 6 godzin, ale nie był to koniec górskiego dnia. Prawie biegiem zbiegli szeroką drogą sprowadzająca doliną Contrin do parkingu w Albie. Na równym podłożu można było pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa.
Przy samochodzie wspomnieli ciepło Mamę Młodej, która podrzuciła im koszyk nektarynek – po biegu w dół świetnie gasiły i głód i pragnienie. Odstali swoje w korku w Canazei, szybko uzupełnili braki żywności w sklepie w Campitello - i już parkowali w Pera di Fassa. Mieli chwilę czasu na przepakowanie plecaków - i już jechali w wygodnym, klimatyzowanym busie. Wiózł ich w głąb doliny Valojet w masywie Catinnaccio. Wysiedli na końcu trasy, na hali Gardeccia. Była 18.00.
Mamy stąd niecałą godzinę podejścia do rifugio Valojet. Tam śpimy – i być może dostaniemy coś ciepłego do jedzenia... – Wujka i Tatę nie opuszczały żarty.
Szczególnie, gdy przyjdziemy mokrzy – dodał.
Od dwóch godzin niebo od zachodu zaciągało się chmurami, stalowymi, jednolitymi warstwami. Nie miał złudzeń, że trochę ich pokropi. Jak dotąd, prognozy pogody spełniały się co do joty. Na dziś wieczór zapowiadano deszcz. Na jutro zapowiadano słońce.
Te chmury wyglądają tak sobie, ale pożyjemy, zobaczymy. – mruknął filozoficznie i ruszył.
Nie tylko on miał problem z pierwszymi krokami. Nogi były sztywne, ciężar plecaka nie ułatwiał im odzyskania elastyczności. W połowie drogi spadły pierwsze krople. Jakby nieśmiało, po chwili deszcz ustał.
Wytrzymaj, Chmuro – prosił.
Potem sobie pofolgujesz, wstrzymaj się jeszcze. Chmura biła się z myślami - to przez kilka minut chłodziła im zgrzane głowy, to zastygała w zadumie i gęstniała jeszcze bardziej. Przemieszczała się wówczas coraz dalej od Val Vajolet na wschód a od zachodu zaczął przezierać blady, ale jednak błękit. Ostatnie metry podejścia po zakosach szerokiej jezdnej drogi przerywali odpoczynkami. Podziwiał wtedy urok dolnego piętra doliny, choć w tonacji starych czarno-białych zdjęć.
Podziękował ładnie Chmurze, że ich oszczędziła i wszedł do schroniska.
Pokój czekał na nich, czekał też podpisany nazwiskiem Wędrowcy stolik z obiadem. Trzydaniowym, oczywiście.
To tak się teraz nazywamy? – zakpił Syn, patrząc na ich nazwisko na kartce.
Chcesz jeść? – ojciec rozwiał jego problemy. Jedli, aż im się uszy trzęsły, a deser rozanielił obie Młode Twarze.
Potem były jeszcze przygody z ciepłą wodą pod prysznicem (Wędrowiec był w swoim żywiole, umył się w zimnej!), z ładowaniem baterii w aparacie i telefonach, ale kto by się przejmował takimi problemami w Dniu Świstaka.
Wędrowiec wszedł do śpiwora i ... zasnął jak kamień. Śniła mu się przewieszka …
C.d.n.