napisał(a) plavac » 01.12.2013 00:44
Dzień szósty – Dzień Wiatru.
Działo się coś niedobrego! Słyszał to, ale nie mógł otworzyć oczu. Przenikał go huk i przeciągłe zawodzenie, jakby płacz dziecka. W końcu się obudził. To nie był sen. Za oknem wył i szarpał schroniskiem straszny wiatr. Prawdziwy huragan. Gdzie ja jestem? – spytał się nieprzytomnie. Boże, jestem na Kalatówkach! – lęk chwycił go za gardło i wszystko wróciło od nowa …
Jakże cieszyli się z tych przepustek. Dobiegał rok stanu wojennego, a oni dzięki zakopiańskim koligacjom mogli spędzić Andrzejki 1982 roku w Tatrach. Z piątku na sobotę nocowali na Ornaku i rankiem wyruszyli do Kuźnic przez Czerwone Wierchy. Początkowo świeciło słońce,które grzało jak w lecie. Około południa zerwał się wiatr. Doszli na Małołączniak i tam wiatr zmęczył ich tak mocno, że zeszli z grani do doliny Małej Łąki. O 16.00, w zapadającym zmierzchu, przy bezchmurnym niebie i prawie bezwietrznej pogodzie, miast zejść do Kościeliska, postanowili powędrować na Halę Kondratową. Któż zrozumie logikę nastolatków … Wspięli się na zbocza Grzybowca, następnie na Siodło w Małym Giewoncie. Tam zimny orawski wiatr postanowił nauczyć ich pokory …
Na grani bowiem nie przestał duć ani na chwilę. Ba, stawał się coraz mocniejszy. Mieli po osiemnaście lat, mieli w sobie całą siłę młodości, a mimo to zachodni orawski przyginał ich do ziemi, cofał , wciskał powietrze z powrotem do płuc. Takich gór jeszcze nie znali. Przywierali do ziemi, szukali oddechu i robili kolejne kilka kroków. Było ich pięcioro Przyjaciół, złączonych górską pasją. Nie umieli wtedy jeszcze zarządzić odwrotu. Bezgranicznie wierzyli w swoje siły i umiejętności …
Tymczasem na przełęczy wiatr był już huraganem. Trudno było utrzymać wyprostowaną postawę. Wczepieni palcami w kępki traw czekali na chwilę przerwy w szalonych podmuchach, by przeskoczyć na drugą stronę. Przeszło czworo, Wędrowiec był ostatni. Czekał dogodnej chwili, nasłuchiwał. I gdy wydało mu się , że wiatr przycichł, podniósł się i skoczył przez przełęcz. To, co stało się wtedy, na zawsze odcisnęło piętno na jego psychice.
Wyprostował się i wtedy wiatr uderzył w niego całą swoją mocą. Nie był ułomkiem, nawet wtedy, w latach młodości, z plecakiem ważył prawie 100 kg. A jednak … Wiatr uniósł go w górę! Pofrunął kilka metrów, uderzył o skały Siodłowej Turni. Instynktownie chwycił się i przywarł do skały, lecz huraganowe uderzenia, jakby nieziemskiego potwora, próbowały go oderwać i cisnąć w dół, w przepaść doliny Małej Łąki!
Gdy wiatr nieco zelżał, osunął się na ziemię, przeczołgał na drugą stronę przełęczy i dołączył do mocno już przestraszonych kolegów. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało...Oni także patrzyli na niego z niedowierzaniem...
Ogłuszeni huraganem, często na czworakach, dotarli do Kondrackiej Przełęczy. Tu wśród kosówki zasłabła jedna z koleżanek. Na szczęście mieli ze sobą ciepłą, słodką herbatę. Wędrowiec i jego Przyjaciel wzięli dziewczynę pod pachy i dosłownie przeciągnęli na drugą stronę kolejnej już przełęczy, do nomen omen Piekiełka. Tam wiatr przestał wreszcie zatykać oddech i powoli odzyskując siły dotarli do schroniska na Hali Kondratowej. Mimo późnej pory i skrajnego wyczerpania, odmówiono im noclegu – rezydowali tu wówczas agenci SB. Ostatkiem sił powędrowali do hotelu na Kalatówkach i tu mogli przenocować. Wędrowiec spał wtedy w tym miejscu pierwszy i jak się okazało, jedyny raz. Spał - to za dużo powiedziane. Przez całą noc wiatr huczał za oknem; nakrywał głowę poduszką, ale i przez nią docierały do niego dźwięki wściekłej siły, próbującej strącić go w otchłań i zabić!
Wzdrygnął się. Huczy jak wtedy... – powoli wracał do rzeczywistości. Spojrzał na zegarek. Była 1.40. Wstał i wyszedł na korytarz. Jedno okno było niedomknięte, wiatr wdzierał się przez szparę i wył na niej jak potępieniec. Podszedł, by go zamknąć, spojrzał przez szybę i zastygł w niemym podziwie!
Byli na Księżycu! Krajobraz płaskowyżu mienił się srebrno-czarnymi światłocieniami. Po niebie przelatywały z ogromną prędkością chmury, oświetlone tą bladą, nieziemską poświatą i znikały za framugą okna, zanim zdążył się im przypatrzeć. Nieliczne gwiazdy, których nie zgasił księżycowy blask, były punktem odniesienia dla ich szalonego pędu. Nierealnej scenerii towarzyszyły jęki uginającego się pod uderzeniami wiatru dachu oraz szum i huk przetaczających się mas powietrza.
Patrzył jak urzeczony, żałując, że nie ma takiego aparatu, który potrafiłby uchwycić ten niesamowity spektakl natury.
Wrócił do pokoju, próbował zasnąć. Zapadał w drzemkę i wybudzał się, gdy żywioł kolejny raz uderzał w schronisko. Mijały kwadranse, godziny, sen nie przychodził. Pojawił się ból głowy, pieczenie oczu. Gdy zobaczył brzask, zrozumiał, że dzień,
który właśnie się budził, będzie inny niż zaplanował.
I wtedy zasnął. Na całe dwie godziny …
C.d.n.