Dzień piąty – Dzień Burzy.Otworzył oczy. Półmrok pokoju przecinała tafla słońca wpadająca przez niedomknięte okiennice. Po obu stronach tafli, w śnieżnobiałych pościelach, spali Młodzi. Spokojne oddechy mieszały się z odgłosami dobiegającymi z alpejskich hal – dzwonkami krów, bzyczenia owadów, słychać też było ciurczący potoczek. Wyszedł na balkon rozwierając drzwi na oścież. Światło wdarło się pod powieki dzieci, zamruczeli i zakryli głowy kołdrami. Uśmiech rozbawienia i rozczulenia przebiegł mu po twarzy. Spali już 10 godzin a nadal było im mało.
Wciąż są dziećmi – pomyślał. Niemniej nie mógł pozwolić im dłużej na sen.
Pobudka, pewnie jesteście głodni – powiedział .
Która to godzina, Wujku ? – wymamrotała Młoda.
Naprawdę już 9.00? Naprawdę ,tak jak obiecałem wczoraj, spaliście do 9.00. Ale śniadanie wydają tu tylko do 9.30. Wstajecie?
Miny dzieci, gdy przyjechali wczoraj pod Albergo Dolomiti, warte były kompromisu pomiędzy troską o nich a pragnieniem nieschodzenia z gór. Znalazł miejsce z dala od zgiełku osad, leżące przy drodze prowadzącej na Passo di Valles, z ciszą panującą w nocy i wspaniałym widokiem na Cime Focobon z balkonu o poranku.
Niemniej wspaniały był ciepły prysznic – woda lała się i lała do woli i nie trzeba było spieszyć się ze spłukiwaniem namydlonego ciała. Wędrowiec też użył kurka z ciepłą wodą.
Odrobina luksusu jeszcze nikomu nie zaszkodziła – pomyślał. Co prawda trochę tego luksusu jeszcze na nich czekało, ale był pewien, że poradzi sobie z tym problemem. Tak też i było. Ani pachnąca pościel, ani śniadanie o poranku z niewyobrażalną ilością kawy, ani niewyobrażalna ilość elektrycznych gniazdek w pokoju nie zachwiało jego charakterem. W końcu to wszystko działo się na wysokości 1530 m npm! Wciąż byli w górach. Być może wieczorna sauna nieco by go zdemoralizowała. Na szczęście byli zbyt zmęczeni, by z niej skorzystać …
Asfaltowa wstążka opadała z Passo di Valles przez las Paneveggio, towarzysząc górskiemu potokowi. Po chwili zaczęła wić się ku górze, w kierunku Passo Rolle. Wyskoczyła z lasu wprost na zalane słońcem łąki. Zatrzymali się, bo choć świeciło im prosto w twarz a powietrze gęstniało od pary wodnej, musiał zrobić tu pamiątkowe zdjęcie.
Byli na pierwszej poznanej przez Wędrowca dolomitowej przełęczy. Tu się zakochał. Od pierwszego ujrzenia Cimon della Pala w zimowej scenerii. Od tej chwili minęło już 6 lat a uczucie, zamiast maleć, z roku na rok stawało się silniejsze. Początkowo przyjeżdżał tylko zimą, wędrował na nartach od wyciągu do wyciągu, podziwiał pomarańczowe kolosy na tle bieli i błękitu i nie wyobrażał sobie, że będzie kiedyś dotykał ich skały. Czekanie na spotkanie przez cały rok było jednak coraz bardziej trudne. Po trzeciej zimowej randce odważył się i umówił na letnią. I tak od czterech już lat spotykali się dwukrotnie w ciągu roku, a bywało, że jeśli tylko mógł, to przyjeżdżał jesienią, choć na jedną chwilę spojrzenia.
Były na Passo Rolle chwile piękne i bolesne. Tu była radość Żony i Syna podczas pierwszego zjazdu czarną Paradiso - w pierwszy dzień po ustąpieniu grypy. Tu, dwa lata później, na zboczu Costazzy, sprowadzając grupę w mgle gęstej jak śmietana, wypadł z ubitej trasy i zerwał więzadło w prawym kolanie. Tędy wydostał się kiedyś z rodziną, gdy Brenner stanęła w korku a Passo Fedaia zasypała lawina.
Stał tu teraz po raz pierwszy w barwach zieleni i czuł się lekko skonfundowany – jego miłość wyglądała inaczej. Cimon della Pala i Cima Vezzana rozmywały się w rozgrzanym drgającym powietrzu, nie były tak wyraziste, jak w trzaskającym mrozie. Powoli jednak jego zmysły akceptowały odmianę. Tym łatwiej, że tłumy ludzi były takie same jak zimą. Z plecakami, kijkami w rękach, całymi rodzinami i w pojedynkę, rozchodzili się na wszystkie możliwe strony Passo Rolle. A w obie strony, tak jak zimą, sunęły sznury samochodów. Udawał, że tego nie widzi.
W końcu miłość jest ślepa – uśmiechnął się do siebie.
Młody był z siebie bardzo dumny, że wiedział, gdzie w San Martino di Castrozza jest najlepsza pizzeria.
Młoda okrutnie marudziła, że chce pizzę!
Masz Ci los – uparła się na pizzę w samo południe! A pora sjesty? Jakież było zdziwienie obu Panów, bo pizzeria nie dość, że otwarta o nietypowej porze, miała już rozgrzany piec! Po kwadransie Młodzi zachwycali się cienkim ciastem a Wędrowiec deską serów z dolomitowych hal.
Dobrze, że posilili się przed nerwowymi chwilami, które sprokurowały oba obecne w mieście bankomaty – oba nieczynne w tym samym momencie … Na szczęście, po godzinie, jeden z nich został naprawiony i groźba podróży do Fiera di Primiero została zażegnana. Na szczęście, bowiem zbierało się na burzę. Zdecydowanie lepiej było znaleźć się w schronisku przed nią. Z uzupełnionymi zapasami żywności, z zapasami wody, z paczką wafli w rękach Młodej – znów się uparła! – wsiedli najpierw do gondolki a potem do kolejki linowej i po kilkunastu minutach znów znaleźli się w górach.
Pierwszy raz zobaczyli osławiony płaskowyż Pali...
Wędrowiec nie wydawał się zachwycony, Młodzi też nie. Schodzili w stronę schroniska, ustępując miejsca uciekającym przed załamaniem pogody ludziom, ci mozolnie podchodzili do stacji kolejki linowej. Ustąpili także miejsca szalonym miłośnikom downhillu, z którymi chwilę wcześniej dzielili miejsce w wagoniku kolejki. Ci podążali w ich kierunku, ale nie zatrzymali się w schronisku, tylko zniknęli w przepaści. Pomimo znaku zakazującego znikania …
C.d.n.