Patrzyła na fragment grani, prowadzący w kierunku zejścia ze szczytu i spytała –
Tam też nie ma liny ? Nie ma – odpowiedział Wędrowiec. Młoda przełknęła wodę i powiedziała -
Aha … W tym momencie podszedł do nich przewodnik włoskiej grupy, która przyszła tu przed nimi. Poprosił o zrobienie zdjęcia.
Krzyż zajmował centralne miejsce w ich kompozycji, jedni pod nim siedzieli, inni obok niego stali, jeszcze kilku weszło na niego. Wędrowiec zrobił im pamiątkowe fotki, wzbudzając przy tym wybuch radości, gdy wykorzystał rękaw jednej z uczestniczek grupy do przetarcia brudnego obiektywu. Przewodnik spytał go, skąd są.
Madonna mia – Cracovia ! Amici, ferratisti da Cracovia! – wrzeszczał w stronę swoich kompanów.
Mia mamma e da Cracovia. – wyjaśnił. Nić sympatii, która co dopiero się zawiązała, za moment miała przybrać konkretny wymiar.
Pożegnali się serdecznie i Wędrowiec zaczął wracać na skalne płyty po drugiej stronie krzyża. Szczyt opustoszał, ucichł gwar. Już miał zamiar poprosić syna o swoją bułkę, gdy coś go tknęło, by się odwrócić. Zobaczył włoskiego "krajana", jak razem z drugim przewodnikiem zakłada piękną, fioletową poręczówkę na dwudziestometrowym fragmencie grani, tej, którą mieli iść. Decyzja była błyskawiczna.
Szybko, zbieramy się, chować jedzenie do plecaka, ubierać kaski, na pewno zgodzą się, byśmy się zaasekurowali ich liną! – rzucił w stronę Młodych. Młodej nie trzeba było dwa razy powtarzać. Młody zaczął marudzić -
A czekolada zwycięstwa? A wspólne zdjęcie? Głodny jestem, odpocznijmy. Wędrowiec był nieugięty. Wzrok Uli mówił wszystko. Podeszli do sympatycznego Włocha, ten zgodził się na nazwanie fioletowej poręczówki jako
assicurazione cracoviensis. Śmiał się przy tym serdecznie i ciepło patrzył na Młodą, która z karabinkiem na linie szła po grani wyprostowana jak świeca. W końcu i Młody przestał się dąsać, zrozumiał sytuację, a wspólne zdjęcie z Tatą na tle szczytu rozchmurzyło go całkowicie.
Wpięli się w stalówkę, rozpoczęli zejście wschodnią ścianą. Było bardzo strome i bardzo łatwe. Kto opanował technikę schodzenia z wykorzystaniem poręczówki, miał z tego wielką frajdę.
Kto tego nie opanował i schodził tyłem do ściany a przodem do powietrza, nie czuł się tu komfortowo. Bardzo szybko dogonili grupę niemieckojęzycznych turystów, którzy tej umiejętności się nie nauczyli. Utknęli w korku… Podziwiali widoki, odległe i te bliskie. Z bliska acz niska patrzyło na nich oko jeziora Antermoia, co chwilę zmieniające barwę, w zależności od tego, jak układał się na niebie przekładaniec chmur i słonecznych promieni. Korek drgnął, znowu trochę zeszli i znowu podziwiali.
Po trzech kwadransach przestali podziwiać. Nadal było pięknie ...
...nie można było zaprzeczyć, ale warczenie wściekłych kiszek nie sprzyjało kontemplacji. Z hurgotem jelit przypominającym rumor kamiennej lawiny zeszli wielkim zachodem, znów utknęli na ostatniej już ściance i wreszcie wydostali się na piarżystą bulę. Tu dopiero mogli zejść ze szlaku i założyć biwak.
Mlaskali, siorbali, przełykali na pikniku pod wielką wiszącą skałą. Gdy uciszyli głód i pragnienie, w poczuciu absolutnego szczęścia otworzyli czekoladę zwycięstwa…
Bardzo stroma ścieżka zakosami, poprzez niewielkie progi skalne, sprowadziła ich z buli na zbocze nad doliną Antermoia.
Przewodnik Tkaczyka słusznie podpowiadał, by nie schodzić na jej dno, tylko trawersować zbocze bez straty wysokości. Kolana przyjęły zmianę obciążenia z ulgą, serce miało na ten temat nieco inne zdanie. Krok za krokiem pokonali prawie 200 metrów przewyższenia i stanęli na przełęczy Antermoia.
Dolina nadawała tu nazwę każdej znaczącej formacji terenu. Antermoia brzmiało dostojnie. Zdjęli uprzęże, ugasili pragnienie. Zaskoczeni patrzyli na spore pole śnieżne. Świetnie nadawało się jako tło pamiątkowego zdjęcia.
Śnieg towarzyszył im także podczas zejścia na Passo Principe. Wydeptane przez środek śnieżnych pól ścieżki po kilku godzinach przebywania na słońcu zamieniły się w mini-rynny bobslejowe. Zjazd nimi był frajdą, ale dość ryzykowną przy nabieraniu zbyt dużej prędkości. Ostatnia z nich kończyła się mini-skocznią – nie było nikogo, kto nie masowałby potem stłuczonej pupy.
Po 5 godzinach pętla została zamknięta. Usiedli odpocząć chwilę przed gwarnym schroniskiem, zadarli głowy. Wisiał nad nimi... Skalisty kloc, monstrualna kamienna bryła, dwa metry zaledwie sięgająca ponad trzy tysiące metrów nad poziom morza.
Morza, które jest teraz. – uśmiechnął się Wędrowiec.
A kto wie, jak długo będzie stało na swoim miejscu... I czy wzorem Tetydy nie zechce opaść lub też podnieść się, nie wiadomo jak wysoko. Wszystko jest względne... Tylko człowiek łudzi się, że istnieje niezmienność. Cóż jest niezmienne? Czy tylko przemijanie? Czy też istnieje Absolut, który niesiemy ze sobą przez każdą formę bytu... ?
Tato, idziemy ? Pytanie padło w samą porę, stan oderwania od rzeczywistości był bliski i bez wątpienia groził konsekwencjami.
Idziemy! - roześmiał się.
Czeka nas dziś jeszcze kilka obowiązków. Idźcie swoim tempem, tu nie ma gdzie się zgubić. Chyba, że we własnych myślach... – dodał po cichu.
Młodzi popędzili na dół, jakby goniło ich stado wilków, a nie tylko pragnienie.
Mają pieniądze - znów się uśmiechnął.
Mogę sobie jeszcze spokojnie pooddychać różanym powietrzem. Kto wie, czy kiedyś tu jeszcze przyjdę … Jak to nie przyjdziesz !? – usłyszał dudniący kamienny głos. Przystanął, odwrócił się i spojrzał ku niebu.
Twój Brat nieco się zirytował, widząc mnie tu po raz czwarty. – powiedział spokojnie do Trzytysięcznika.
Ale on to on, a ja to ja. A poza tym już mu przeszło. Przychodź ! I po raz piąty i szósty i który tylko raz chcesz. Różany Ogród będzie zawsze pachniał dla Ciebie. Dziękuję, Antermoa... – głos Wędrowcy nieco się łamał.
I dziękuję Ci za grań – byłeś naprawdę wyrozumiały …
Spróbowałby mnie nie posłuchać!– huknął Ciadenac , od początku podsłuchując rozmowę.
Brat ma rację – przychodź kiedy chcesz.
I bierz ze sobą tych dzielnych Młodych ! I Żonę, słyszysz – Żonę weź! Przekażę zaproszenie z przyjemnością ! – odrzekł Wędrowiec.
A se udëi ! – pożegnał się grzecznie, po ladyńsku, co znaczyło do widzenia. I szybko umknął w dół, nie wdając się już w sprzeczkę Skalnych Braci, czy lina, która pojawiła się na grani była wystarczająco fioletowa jak na dolinę Vajolet przystało.
A co z kotem i psem? Kot i pies czekali przy schronisku, w którym nocowali. Gdy dotarł tam sporo po Młodych, Ci pili już swoje soki i jedli kanapki, oganiając się od psa, który patrząc głęboko w oczy próbował tym zmiękczyć właściciela smakowitych zapachów. Pies rozbawiał wszystkich turystów i wiązał ich niewidzialną nicią. A kot ? Drewniane płaskorzeźby kota wisiały na ścianie schroniska i ogromnie uradowały Młodą, wielką kocią miłośniczkę. Widząc jej radość, wielkie odprężenie po walce, jaką stoczyła ze sobą na grani, poczuł przypływ empatii do wąsatego stworzenia. Dotąd nie darzył go zbytnią miłością z powodu uczulenia syna na jego sierść. Przypomniał sobie jednak, że czytał kiedyś o zbawiennym wpływie kontaktu z sierściuchem na ludzi z depresją. Zawsze obdarzał tym przywilejem psa, wg niego najwierniejszego przyjaciela człowieka. A tu nagle kot - też ma poprawiać nastrój… Patrząc na Młodą nie mógł temu w żaden sposób zaprzeczyć.
Niech symbolem będzie Kot i Pies. – powiedział i zostało to przyjęte bez sprzeciwu każdej z umawiających się stron.
Na drewnianych nogach schodzili do Gardecii. Na drewnianych nogach wysiedli z busa na parkingu w Pera. Drewniane nogi były bardzo pomocne w kościele w Pozza di Fassa. Stojąc przez godzinę wiedzieli, że tylko dzięki nim nie osuwają się na ziemię.
Na szczęście, jakoś zgięły się wtedy, gdy było potrzeba i znów można było uniknąć konfuzji.
Tak, nogom należał się bezdyskusyjnie szacunek – i bezwzględnie odpoczynek. Już na etapie przygotowywania wędrówki piąty dzień przeznaczony był na regenerację i nabranie sił. Opatrzność postanowiła utwierdzić Wędrowca w tym postanowieniu i na kolejny dzień przygotowała gwałtowne załamanie pogody. Nie przypuszczał, że kiedykolwiek ucieszy go ikonka błyskawicy na wydruku bollettino meteorologico!
Jutro czas relaksu. – zakomunikował Młodym. Odpowiedzią było przeciągłe –
Suuuuuper! Ale gdzie dziś śpimy? – zaniepokoili się nieco. Dotarło do nich, że jest już siódma wieczór, są w środku miejscowości, w której raczej nie ma górskich schronisk.
Dużo trzeba będzie podchodzić? I co z jedzeniem ? – zaburczało niespokojnie w brzuchach.
Śpimy w schronisku, do którego podjedziemy pod same drzwi. I będzie jedzonko. – rozwiał ich niepokój.
Pod same drzwi? Nie trzeba podchodzić? – nie dowierzali.
Gdzie to jest? – dopytywał się syn.
Niespodzianka, ale się Wam spodoba. To może to będzie hotel ? – próbowała zgadnąć Młoda.
Tak, może jeszcze z sauną!– kpił Młody.
Jak chcesz, będzie i sauna. – szeroko uśmiechnął się ojciec widząc wyraz jego twarzy.
C.d.n.