Dzień czwarty – Dzień Kota i Psa.Obudził go blask bijący zza okna. Wysunął się cicho ze śpiwora, wyplątał aparat ze sterty rzeczy na półce i spróbował otworzyć drzwi. Zaskrzypiały przeraźliwie... Współspacze obrócili się na drugi bok nie przerywając snu; odetchnął z ulgą i w samym tylko podkoszulku wyszedł ze schroniska. Chłód poranka postawił na baczność wszystkie włosy na jego nogach. Nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Ta chwila o wschodzie słońca warta była nie takich wyrzeczeń.
Udało się i mnie, Wojtku! – uśmiechnął się w myślach do wirtualnego przyjaciela.
Jedli śniadanie ze swoich zapasów, siedząc przy stoliku obok wielkiego ekspresu do kawy, bardzo pozytywnie zbudowani postawą personelu schroniska. Zamówili co prawda po dwie herbaty z cytryną, ale przecież mogli usłyszeć –
No picnic! Nie usłyszeli, a oprócz herbaty dostali także kilka sympatycznych uśmiechów. Na ścianie nad nimi zmagał się z Wieżami Vajolet legendarny Tita Piaz. Z drugiego zdjęcia, znad sumiastego wąsa, patrzyły na nich jego ciepłe, nieco ironicznie uśmiechnięte oczy. Młodzi byli pod wrażeniem, że Diabeł Dolomitów zginął spadając z roweru mając 69 lat. Opowiadał im o jego niepospolitym i niepokornym charakterze, o pochodzeniu nazwy Punta Emma - turni, zwieszającej się nad schroniskiem. Nieczęsto jada się śniadanie w tak niezwykłym towarzystwie …
Ruszyli w górę Val Vajolet. Bezchmurne błękitne niebo, pejzaże zapierające dech, a przecież na podejściu i tak już trudniej oddychać.
Znienacka usłyszał grzmot.
Z jasnego nieba? –zdziwił się zaskoczony. Nagle wydało mu się, że usłyszał dźwięki obcej mowy, którą o dziwo rozumiał. Przestraszył się nie na żarty, bo przecież poprzedniego wieczoru pozostał konsekwentnie przy dawce una grappa bianca. I wtedy – przypomniał sobie... Odległe czasy, gdy czytał
Księgę Tatr Wtórą, w której Adam Prochal rozmawiał z górami kamiennym językiem.
Tyle lat minęło! Wtedy musiałem się tego nauczyć. – szepnął zaskoczony. Wędrowiec wytężył słuch. Usłyszał!
Łaski nie trzeba! – mruknął pod nosem – w duchu mocno uradowany z takiego obrotu sprawy. Zatrzymał się, popatrzył dokoła, westchnął ze szczęścia, sapnął ze zmęczenia i poszedł dalej.
Stromą, piarżystą ścieżką podeszli do początku ferraty. Spojrzał w dół, w stronę schroniska na Passo Principe, na którego tarasie, przed chwilą, zakładali uprzęże i kaski.
Jest dobrze. -powiedział.
Póki co nikt za nami nie idzie. Tego dnia na Catinnacio d’Antermoia wybierało się mnóstwo ludzi.
Niedziela ma swoje prawa i trzeba się z tym zgodzić. Częściej będziemy odpoczywać. – uśmiechnął się do Młodych.
Młody wszedł w ścianę i od razu powiedział –
Podoba mi się! Lina skończyła się tak szybko jak się zaczęła i ferrata płynnie przeszła w łatwą skalną wspinaczkę - stopni i chwytów było pod dostatkiem.
O, jak fajnie! – znów odezwał się Młody, wciskając się w zadaszoną półkę skalną. Nawet pigmej miałby tam kłopot iść wyprostowanym, a co dopiero dwumetrowy drągal, z czego 1,86 m. należało do drągala, a 0,14 m. do wystających z plecaka dwóch par kijków.
Mokry piarżek na półce bez asekuracji dodawał tylko smaczku początkowi ferraty. Młoda była nieco skonsternowana, ale szła twardo, niesiona komplementami pod adresem … skalnej drogi. Panowie porównywali ją do początku ferraty Oskara Schustera na Sasso Piato. Nie pozostało jej nic innego jak wierzyć i wspinać się skalnym kantem do pierwszych dłuższych ubezpieczeń.
Wędrowiec wiedział, jak krytycznie wypowiadali się inni ferratisti o niekonsekwencji w ubezpieczeniu zachodniej drogi na Antermoa, ale niepokój, który mu towarzyszył, nie dotyczył tego problemu. Piarżyste półeczki bez stalówki, kilkumetrowe przejścia od liny do liny w sporej ekspozycji dostarczały adrenaliny, szło się jednakowoż miło i bardzo ciekawie.
Wspinaczka cieszyła, była rzeczywiście tylko dosyć trudna. Bywało, że gdy kropla potu wciekała prosto do oka, najbliższy fragment drogi zamieniał się momentalnie w wyjątkowo trudny (a z każdym metrem podejścia coraz więcej było tych kropli), ale to również dodawało ferracie uroku. Niepokój czaił się w opisie końcowego fragmentu, tuż przed samym szczytem.
Pozioma, kilkudziesięciometrowej długości , nieubezpieczona grań … Jak sobie z tym poradzimy? – frasował się. Martwił się o swój dawno uśpiony lęk wysokości, który odzywał się w nim zawsze, gdy miał kogoś pod swoją opieką. Stalowa lina, skała przed oczami dawały mu całkowite poczucie spokoju – stąpanie po równoważni nigdy nie było jego mocną stroną.
A jeszcze strach o Młodych... – zasępił się i zdecydowanie więcej potu dostało się do oczu. Znów trzeba było na chwilę przystanąć, by otwarły się zaciśnięte z bólu powieki i pozwoliły na podziwianie coraz szerszych widoków.
Ściana, którą się teraz wspinał, zdecydowanie się kładła, na tle nieba widać było jej ostrą krawędź. Młodych stracił z oczu już kilka minut temu. Odpiął karabinki przy ostatniej kotwie, wpiął w uprząż, zrobił kilka kroków w górę. Wszedł na grań i już wiedział, że przeczucia go nie myliły.
Młody szedł pewnie, wyprostowany, pochylał się do chwytów tylko tam, gdzie były w zasięgu ręki. Młoda była pod wrażeniem ekspozycji. Zdawać się mogło, że chce przytulić się do grani. Nie pozwalała sobie na wyprostowanie, a miejsca bez możliwości podparcia przechodziła bardzo powoli, drobnymi krokami. Była jednak bardzo dzielna, nie przystawała ani na chwilę, krok za krokiem przesuwała się w kierunku szczytu.
Poczekał, aż przejdzie najtrudniejsze miejsce. Poczuł, że mija mu lęk o nich i mija jego lęk przed wysokością. Ruszył za nimi. Szedł bardzo ostrożnie, ale pewnie. Grań, na szczęście dość szeroka, opadała na obie strony kilkusetmetrowymi urwiskami. Nie była całkiem równa, miała kilka niewielkich ząbków, które wymagały obejścia. Przejście stawało się wtedy łatwiejsze, ręce pomagały złapać równowagę. Miał jednak poczucie, że te kilkadziesiąt poziomych metrów nie chce się skończyć …
Doszedł na szczyt. Młodzi siedzieli na skalnych płytach i pili wodę. Uścisnął im ręce, pogratulował. Zdobyli swój kolejny trzytysięcznik.
Ulka była przejęta, okazywała radość powściągliwie. Patrzyła na drugi fragment grani, prowadzący w kierunku zejścia ze szczytu i spytała –
Tam też nie ma liny? Nie ma – odpowiedział Wędrowiec.
Ale to dużo krótszy odcinek od tego, który co dopiero przeszliśmy. Młoda przełknęła wodę i powiedziała -
Aha …C.d.n.