Do Rumunii mam sentyment bowiem była moim pierwszym krajem zagranicznym (Czechosłowacji nie liczę bo co to za zagranica). W 1976 byłem w czarnomorskim kurorcie Eforie Nord i w Bukareszcie. Do Rumunii mam sentyment ale i żal. Żal o to, że nie robi nic aby zmienić fatalny osąd o sobie. Mało tego, reklamuje się w świecie jakimś wilkołakiem czy wampirem pogłębiając fatalne stereotypy. Kilka dni temu czytałem wyniki ankiety. Polakom zadano pytanie które narody są przez nich lubiane a które nie. Na ostatnim miejscu byli Rumuni. Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe, jeden z niewielu krajów europejskich gdzie nas lubią i szanują, kraj tak podobny do naszego, kraj tak piękny mamy w takiej pogardzie. Czy wynika to z naszej nadmiernego poczucia wyższości, czy też z ignorancji wręcz ciemnoty? Wszak większość Polaków nie rozróżnia Rumuna od Roma a osąd o Rumunii ma na podstawie tabunów romskich żebraków, którzy zalali nasze ulice w latach dziewięćdziesiątych.
Pierwszym miastem tuż za granicą jest Oradea. Wokół miasta prowadzi dość wygodna obwodnica, dopiero przed zjazdem na „1” z uwagi na prace drogowe robi się trochę pogmatwana. Na obrzeżach miasto jest brzydkie, przy wjeździe dominują konstrukcje przemysłowe, niektóre z nich w stanie rozpadu. W miasteczku Alesd wymieniamy walutę, leja jest prawie równa złotówce. Przy okazji zauważamy, że w Rumunii między jezdnią a chodnikiem jest dużo zatok, parkowanie nie sprawia problemu. Im bardziej na południe tym gorzej, tam zasady parkowania wprawiają nas, północnych Europejczyków w zdumienie, ale o tym będzie jeszcze okazja pomówić. Rumuńscy kierowcy mają złą opinię, rzeczywiście nagminnie przekraczają szybkość, nie zważają na znaki drogowe ale na całej rumuńskiej trasie nie zdarzyło się nam aby ktoś wymusił czy zajechał drogę. Nie zauważyłem też tak powszechnej u nas walki o bycie z przodu, wciskania się w każde pół metra wolnego miejsca, zacietrzewienia i nieustępliwości. Nawet na przedmieściach Bukaresztu gdzie z powodu tłoku można stracić cierpliwość. Widocznie Rumuni, którzy podobnie jak my ciągle z motoryzacyjną kulturą są na bakier mają południowy luz, którego brakuje Polakom. U nas ruch samochodowy to melanż dawnych kolejek w mięsnym z obecnym wyścigiem szczurów.
Po raz drugi wspinamy się na grzbiet Karpat, wcześniej przebijaliśmy się przez Beskidy, teraz przez Apusani – to nie są wysokie góry ale malownicze. Na wschodnich zboczach tych gór zatrzymujemy się w dużej wsi Bucea. Po lewej stronie drogi na stoku jest stara drewniana cerkiew. Aby się do niej dostać trzeba wspiąć się kilkadziesiąt metrów do góry. Wysiłek niewielki a cerkiewka i widoki wkoło godne podziwu. Tuż przy drodze stoi nowa cerkiew, ogromna i kipiąca ozdobami. Akurat skończyło się nabożeństwo, pop zaprasza nas do zwiedzenia cerkwi. Proponuje rozmowę w dowolnym popularnym języku europejskim. Pop chwilę z nami zostaje, potem zostawia nas z kościelnym. Jeden z kilku wiernych, którzy jeszcze zostali w cerkwi pyta nas skąd jesteśmy. Na słowo Polonia uśmiecha się serdecznie, nazywa nas przyjaciółmi, życzy nam szerokiej drogi: Drum bun! Wychodzimy, kościelny niedyskretnie wskazuje nam wielką skarbonkę. Już po powrocie wyszukałem co nieco na temat popa. Na rumuńskich stronach można znaleźć niezbyt pochlebne artykuły o finansowych praktykach kapłana. Mam niepokojące skojarzenia.
Bucea - nowa cerkiew
Jedziemy przez Siedmiogród. Krajobraz różni się od płaskiego węgierskiego ale wsie niezbyt. Wprawdzie nie są tak schludne jak madziarskie ale domy bardzo podobne: krępe, solidne pod ceramiczną dachówką. Nic dziwnego, Siedmiogród jest terytorium spornym, przez setki lat należał do korony węgierskiej a zamieszkały był przez różne narody. W dolinach dominowali Węgrzy, w miastach Niemcy zwani tutaj Sasami a w górach Wołosi. Wprawdzie od kilkudziesięciu już lat Siedmiogród należy do Rumunii ale mniejszość węgierska jest ciągle znaczna, natomiast Niemcy częściowo zostali zabici lub wywiezieni do ZSRR tuż po wojnie, ci co przeżyli wyemigrowali masowo po 1989r. Ta część Rumuni, która leży na północ od Karpat jest bardziej cywilizowana – wszak wielowiekowy wpływ kultury niemieckiej i węgierskiej ciągle trwa. Na południe od Karpat są już Bałkany – ze swoim kolorytem, bałaganem i upiorami.
Przed Klużem wjeżdżamy na Autostradę Transylwańską, z daleka widoczny jest wał gór z potężną szczerbą – to wąwóz Turda. W planie mieliśmy zwiedzanie wąwózu, ale z autostrady nie ma zjazdu, trzeba by było wracać ponad 30 km. To jedno z tych miejsc do których będę chciał wrócić. Wobec tego jedziemy dalej, jeszcze kawałek autostradą i zjeżdżamy w kierunku Sybina. Co chwila mijamy jakieś ciekawe miasteczko warte zwiedzenia ale nasze cele leżą znacznie dalej na południe, trzeba jechać. Zatrzymujemy się jednakże w Alba Iulia – to spore miasto z bogatą historią. Naprzeciw hotelu Transilvania przy głównej drodze jest duży parking, zatrzymujemy się tam aby przez następne kilkadziesiąt minut podziwiać saskie kamienice i kościoły oraz współczesne budynki z charakterystyczną dla Rumunii bizantyjską obfitością ozdobników. Czasami oglądanie i robienie zdjęć utrudniają przewody elektryczne.
Kolejnym naszym celem jest Câlnic (czytaj Kylnik, po niemiecku Kelling). Wieś położona 4km na południe od „1”. Tutaj znajduje się bardzo dobrze zachowany saski gród obronny. Podchodzimy do wejścia, witamy się po rumuńsku, to był błąd. Pani przewodniczka przez kilka minut klepie po rumuńsku, kiedy udało nam się dojść do głosu powtórzyła to samo w takim samym tempie i na jednym oddechu po angielsku. Gród powstał w XIII wieku w celu obrony przed napastnikami mongolskimi. Potężne mury otaczały wszystko co było niezbędne do przeżycia nawet w czasie długiego oblężenia: kościół, spichrze zbożowe, studnie i piwnice z winem. W połowie XIII wieku potomkowie Czyngischana napadli na Europę Środkową. Złupili co się dało i wrócili na stepy. Sasi doszli do słusznego wniosku, że po pierwsze hordy azjatyckie mogą wrócić, po drugie w otwartym polu Mongołowie/Tatarzy są nie do pokonania, ale za to nie mają pojęcia o obleganiu warowni. Szybko ufortyfikowano wszystkie duże miasta w Siedmiogrodzie, ale też małe miasteczka i wsie. Jedna z takich wiejskich fortyfikacji to właśnie Câlnic. Tymczasem w Polsce zasada jakoś to będzie, brak know-how i po prostu kasy na warownie doprowadziły do spustoszeń przez kolejne najazdy mongolskie. Na niemieckich warowniach Siedmiogrodu i Dolnego Śląska Tatarzy połamali zęby. Sasi, którzy byli tutaj 800 lat ostatecznie opuścili Câlnic w latach osiemdziesiątych XX wieku, ich miejsce zajęli Cyganie. Właśnie cały czas obserwują nas dwie cygańskie dziewczynki, kiedy podchodzimy do samochodu natarczywie żebrzą, odjeżdżamy, obrażone dziewczyny żegnają nas wywalonymi językami. Stąd do Sălişte (Seliszte) gdzie chcemy nocować już blisko.
Przy drodze do Câlnica
Câlnic - warownia
Ola na murach obronnych Câlnica
Kamp Sălisteanca (Selisztjanka) zlokalizowany jest prawie w centrum miasteczka. Podjeżdżamy pod bramę i za moment wita nas Julian - właściciel kampingu, ostrzega żeby nie zatrzymywać się pod bocianim gniazdem, które jest tuż obok. Kamping jest nieduży, ale wyposażony we wszystko co trzeba. Bardzo nam się tu podoba. W głębi stoi holenderski kamper, poza zdawkowymi hallo nie nawiązujemy żadnych kontaktów. Po chwili zajeżdżają dwa włoskie kampery, rozbijają się tuż koło nas, Włochów nawet na hallo nie stać. Tylko jedna z Włoszek nazajutrz zagaduje Olę. Są z Trydentu, w zeszłym roku w czerwcu byli w Polsce. Tak się złożyło, że my z Anią w tym samym czasie byliśmy właśnie w Trydencie. Za to bardzo towarzyscy są gospodarze, oboje koło trzydziestki, zapraszają nas do domu, częstują śliwowicą i bryndzą. Pogadaliśmy dobrą chwilę, kiedy wychodzimy zwiedzać Sălişte słońce kryje się za górami. Przechadzamy się po uliczkach, oglądamy kościół, zaglądamy do sklepików.
Sălişte
Rano pogoda jest niezła. Jedziemy najpierw do widzianej wczoraj informacji turystycznej, zaopatrujemy się w mapki i foldery a potem wjeżdżamy na górę do najwyżej położonej cerkwi w Sălişte. Miasto nie było saskie, zamieszkiwali je Wołosi wobec tego wszystkie świątynie są prawosławne. Zaczyna padać, jedziemy w kierunku Sybina. Na tablicy przy wjeździe są dwie nazwy: rumuńska Sibiu i niemiecka Hermannstadt, mimo że Niemców zostało w mieście już niewielu. Merem jest jednak Niemiec, to pod jego rządami starówka odzyskała dawną świetność, a samo Sibiu w 2007 roku było Europejską Stolicą Kultury. W samym centrum, tuż przy murach starego miasta znajduje się duży parking. Tutaj zostawiamy Jumpiego i udajemy się na zwiedzanie. I właśnie w tym momencie rozpoczęła się burza. Nie zważając na ulewny deszcz spacerujemy po mieście. Od pierwszych chwil mam wrażenie jakbym był w Krakowie, a ogromny rynek wrażenie to potęguje. W końcu oba te miasta zbudowali saksońscy mieszczanie. Mamy ochotę dłużej tutaj zostać, ale mamy dość już tego deszczu, wracamy do parkingu. Po drodze wstępujemy do piekarni, Ola kupuje ciastko a ja precelki – to były najlepsze precelki jakie w życiu jadłem. Przy okazji, obecne krakowskie precelki (poza Krakowem zwane też obwarzankami) niewiele mają wspólnego z precelkami jakie pamiętam z lat sześćdziesiątych. Bywałem wtedy w Krakowie często, zawsze zajadałem się precelkami z makiem lub solą, te dzisiejsze to kluchowate podróbki.
Kraków? nie to Sibiu
Sibiu
Kiedy zajadamy się sybińskimi specjałami deszcz przestaje padać. To dla nas ważne, bo za chwilę wyruszamy w stronę Karpat. Plany były takie: jeśli będzie padać to jedziemy Przełomem Czerwonej Wieży – jest to droga prowadząca głęboką doliną, jeśli nie będzie padać przeprawiamy się Drogą Transfogaraską zwaną też w uproszczeniu Transfogarką. Julian namawiał nas na Transalpinę, najwyżej położoną drogę rumuńską, od niedawna przejezdną dla samochodów osobowych na całym jej odcinku. Pogoda jest niepewna, chmury raz zakrywają góry aby za chwilę je odsłonić. Decydujemy się na Transfogarkę. Trasa ta wybudowana w celach militarnych w latach siedemdziesiątych obecnie jest atrakcją turystyczną. Wyobraźcie sobie drogę z Zakopanego do Liptovskego Mikulasa ale nie przez Łysą Polanę a przez środek Tatr. Wspinamy się mozolnie, ale spodziewanych widoków nie ma, pada a mgła momentami jest taka, że widać na kilkanaście metrów. Po trasie wyprzedzamy kilku rowerzystów, nie zazdrościmy im. Tuż przed przełęczą przejaśnia się a po przejechaniu przez podgraniowy tunel (2034m) nawet przestaje padać, widoki są całkiem rozległe. Miłe złego początki. Przejechaliśmy już część serpentyn kiedy zaczęła się ulewa, ta zamieniła się w burzę gradową a burza w oberwanie chmury. Na serpentynach było jeszcze nieźle, zabawa zaczęła się kiedy droga weszła w wąską dolinę. Zboczami waliły wściekłe potoki znosząc na drogę kamienie, gałęzie i pnie. Kilka razy Jumpy ledwie przecisnął się między przeszkodami, raz lawina kamieni poleciała na miejsce przez które sekundy wcześniej przejeżdżaliśmy, miejscami droga przypomina rzekę. Czuję się trochę jak Indiana Jones za którym co chwila coś się wali odcinając drogę powrotu. Nie bez powodu: później dowiemy się, że motocykliści, którzy jechali za nami utknęli na trzy godziny. Czekali aż koparka odblokuje drogę. Przed nami jeszcze trochę emocji, korona zapory Vidraru zalana jest wodą. Zastanawiam się czy jechać dalej, ale przed nami jedzie z powodzeniem stara Dacia, no to my też jedziemy. Nie jest przyjemne kiedy masz z każdej strony masy wody a pod sobą przepaść 166 m – tyle wysokości liczy zapora której koroną przejeżdżamy. Udaje nam się przejechać zaporę i tunel, który jest tuż za nią, też zalany. Czeka nas już tylko jedna atrakcja – powalone na drogę drzewo. Wysiadam, drzewo jest nieduże, daję radę go przeciągnąć na pobocze ale ono sprężynuje i za chwilę wraca na to samo miejsce. Nadjeżdżają dwa samochody więc nawzajem sobie pomagając przejeżdżamy. Za nami 100km Transfogarki, docieramy do pierwszej wsi, chmury znikają, pokazuje się słońce. O niedawnej ulewie przypomina tylko Ardżesz – brunatna woda wystąpiła z koryta i spieniona rwie w dół.
Tutaj można obejrzeć film z naszego przejazdu Transfogarką
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=U-BD-zJDGcA Już pada
Na chwilę przestało padać
Coraz więcej przeszkód na drodze
Ekipa międzynarodowa usuwa drzewo
Z turbacyjami przeprawili się na multańską stronę – gdybyśmy byli bohaterami Trylogii tak zapewne napisał by o nas Sienkiewicz. Jesteśmy w Muntenii czyli na Multanach stanowiących rdzenną część Wołoszczyzny. Dzisiaj ten termin stał się historycznym. Pod koniec XIX wieku z połączenia wyzwolonych właśnie spod okupacji osmańskiej Wołoszczyzny i Mołdawii powstało nowe państwo Rumunia. W dobie silnych nacjonalizmów jakie dominowały w XIX wieku nowemu narodowi trzeba było dorobić ideologię. Wołosi uznali się za potomków starożytnych Rzymian, sami nazwali się Romanami a swoje nowe państwo România. Rzeczywiście są poważne przesłanki o rzymskim a przynajmniej częściowo rzymskim pochodzeniu Wołochów, bowiem po łacinie Walachi to ludy obcego pochodzenia, które uległy romanizacji. Niewątpliwie zamieszkali tutaj Dakowie przyjęli kulturę i język Rzymian. Z czasem Wołosi i ich język znacznie się zesłowianizowali. Ciekawe, że w języku polskim nazwa Italii, podobnie zresztą jak Walii i Walonii, pochodzi też od średniowiecznego Walachi. Język wołoski pod koniec XIX wieku został sztucznie oczyszczony z licznych elementów słowiańskich, w ich miejsce wprowadzono określenia z języków włoskiego i francuskiego, uległ on tak gruntownym przekształceniom, że niektórzy językoznawcy uważają go za język sztuczny. Nowe państwo z nowym językiem i mitologią nie dość, że przetrwało to jeszcze znacznie poszerzyło swoje terytorium, głównie kosztem Węgier. Teraz chce odzyskać Besarabię czyli część Mołdawii niegdyś przyłączoną do ZSRR - świadczą o tym liczne grafitti: Besarabia este Romania.
Dojeżdżamy do Curtea de Argeş (Kurtja de Ardżesz), na pierwszym większym skrzyżowaniu widzimy stację Łukoila, tankujemy po raz pierwszy od wyjazdu z Polski. Na Bałkanach ze świecą szukać Statoila czy BP, natomiast na każdym kroku jest Łukoil. Teraz już tylko kilkanaście kilometrów dzieli nas od kampu Dragoske w Burluşi. Kamping jest kameralny, czysty, wyposażony we wszystko co nam potrzebne i kosztuje nas zaledwie 30 lei (29 zł). Szef i jego dziewczyna (mówi na nią mademoiselle) nie mówią po angielsku, ale mówią po francusku. Kiedy rozkładamy nasze rzeczy do wysuszenia na kamp wjeżdżają motocykle, to czterech wesołych gości z Rudy Śląskiej. Znacznie później dojeżdża jeszcze dwóch, ci są z Szaflar i to oni właśnie utknęli na Transfogarce. My ze Ślązakami zasiadamy do Ursusa (najpopularniejsze rumuńskie piwo) i opowieści a Górale idą na obiad, mademoiselle szykuje im warzywa świeżo zebrane z ogródka. Rano kiedy wstajemy szaflarscy chłopcy gotowi są już do drogi, to prawdziwi pożeracze szos, robią dziennie po 600-700km. Ich rekordem jest 4800km w 5 dni. Kiedy my się zbieramy do odjazdu Ślązacy dopiero się budzą, oni z kolei jeżdżą rekreacyjnie.
Dzisiaj kolacja smakuje wyjątkowo
Moim zamiarem było przekroczenie Dunaju za pomocą promu Zimicea - Swisztow, Ola z dezaprobatą odniosła się do tego pomysłu, po prostu nie ma zaufania do promów rzecznych. Wobec tego ruszamy w stronę słynnego Mostu Przyjaźni Giurgiu – Ruse. Najpierw bocznymi drogami, później autostradą. Po drodze widzimy wioski cygańskie. O ile te w Siedmiogrodzie imponują (?) wielkimi, przesadnie zdobionymi kamienicami, to tutejsze z daleka można poznać po stosach śmieci i zrujnowanych domostwach. Podobnie jest w Izraelu w przypadku wsi palestyńskich, później to samo zobaczymy w Bułgarii i Grecji. Wsie zamieszkałe przez muzułmanów straszą bałaganem. To co piszę jest wprawdzie niepoprawne politycznie, ale taka jest prawda. Upiększanie rzeczywistości w imię poprawności politycznej prędzej czy później rodzi złe skutki. Zaczyna się autostrada szybko przybliżająca nas do stolicy. Tuż przed miastem znaki informują nas o zjeździe na Centura Bucureşti czyli obwodnicę Bukaresztu. Jeśli szukasz kierunkowskazu Giurgiu, Ruse czy Bułgaria to go nie znajdziesz. Jeśli przegapisz zjazd na Centura czeka cię przeprawa przez Bukareszt. Obwodnica jest jednojezdniową, zatłoczoną i dziurawą drogą wielokrotnie krzyżującą się z ulicami wylotowymi. Posuwamy się powolutku do przodu a w okna zaglądają nam naciągacze, stoją ich tu całe gromady, oferują smartfony, buty sportowe, akcesoria plażowe. Oli podobają się szczególnie ci ostatni, wypasione byki z parasolką przymocowaną do głowy wyglądają groteskowo. Toczymy się tak powolutku między wielkimi ciężarówkami a ja przypominam sobie Bukareszt sprzed 37 lat. To tutaj pierwszy raz jadłem hot-dogi, wtedy w Polsce jeszcze nieznane. Bukareszt był strasznie rozkopany bo trwała budowa metra, Warszawa jeszcze długo na nie czekała. Przypominam sobie też, że wraz z dwoma koleżankami wybraliśmy się na nocny spacer, wędrujemy sobie ulicami miast i nagle okazało się, że nie wiemy jak wrócić, nie mamy planu miasta, nie pamiętamy jak nazywa się nasz hotel. Taksówkarz wymienia nazwy znanych mu hoteli i za którymś strzałem jest - hotel Griviţa. I jeszcze pamiętam, że po powrocie do hotelu w radiu leciała piosenka Duminică în Bucureşti (Niedziela w Bukareszcie) i że rzeczywiście była wtedy niedziela. Pamiętam też miasto udekorowane z okazji ówczesnego narodowego święta 23 sierpnia (odpowiednik naszego 22 lipca), dominowała podobizna Causeşcu, portrety różnej wielkości ale wszystkie przesadnie kolorowe, nasi dygnitarze portretowali się wtedy na czarno-biało.
W końcu jest strzałka Giurgiu, zjeżdżamy z obwodnicy i jedziemy w kierunku niedalekiej już granicy, przy drodze pełno handlarzy i sklepików. Wydajemy ostatnie leje, Ola ma chęć na banany ale właśnie na bananach urzęduje cała armia much, kupuję więc piankę do golenia. Zbliżamy się do Giurgiu, w ostatniej chwili zauważam niewielką, podrdzewiałą tabliczkę z napisem Douane Russe kierującą w lewo. Skręcamy więc w lewo, jeszcze kilka zagadkowych zakrętów i skrzyżowań i dojeżdżamy do mostu na Dunaju. Przed mostem jesteśmy lżejsi o 6€ za przejazd mostem a za mostem kolejne 5 za bułgarską winietę.