________________________________________________________________________________________
Dzisiaj relacja z obydwu Macedonii: Μακεδονία i Македонија
________________________________________________________________________________________
Niedaleko od granicy zatrzymujemy się w widokowym miejscu. Skraj polany zajmuje obetonowane ujęcie wody. Na żelbetowym bloku, leży dziadek, coś do nas mówi w nieznanym języku, odpowiadam po polsku, na co dziadek: vezmi voda, dobro voda. Jedziemy serpentynami nowiutkiej drogi ostro w dół. Pojawiają się pierwsze wioski, tak samo jak po bułgarskiej stronie muzułmańskie i tak samo zaniedbane. Okolice te zamieszkują Pomacy, czyli zislamizowani Słowianie, Bułgarzy uważają ich za Bułgarów, Turcy za Turków a Grecy za Pomaków szanując ich odrębność etniczną. Nie wynika to z wyjątkowego szacunku Greków dla mniejszości, po prostu tereny te w XX wieku, czyli całkiem niedawno, kilkukrotnie przechodziły z rąk do rąk, raz były bułgarskie a potem znowu greckie, z kolei Turek to odwieczny wróg Greka, lepiej, więc aby Pomak był Pomakiem a nie Bułgarem czy Turkiem. Natomiast chrześcijańskich Słowian (Macedończyków) uważa się za Greków używających języka słowiańskiego i prowadzi się ich intensywną hellenizację. Ola przez otwarte okno robi zdjęcia, w kadr łapie kobietę, ta narobiła strasznego wrzasku. Jedziemy dalej, ale coś czujemy przez skórę, że będą kłopoty. Rzeczywiście! Po kolejnych kilkunastu kilometrach stajemy w ładnym widokowym miejscu, już mamy odjeżdżać, gdy koło nas zatrzymuje się samochód a w nim cała rodzina. Wysiadł śniadolicy dżentelmen i wygłosił: my family no photo. Ola na to, że jak on sobie tak życzy to zdjęcie można skasować, o proszę bardzo, już skasowane. OK, podał rękę, droga wolna.
Zielone wzgórza Hellady
Jedziemy jeszcze godzinkę, pięknymi dolinami południowo-wschodnich Rodopów, nagle w dole wyłania się białe miasto, to Ksanti. Przepychamy się przez zatłoczone centrum w kierunku autostrady nr 2, którą w pół godziny docieramy do Nea Karvali. Na skraju tego miasteczka tuż nad morzem usytuowany jest kamping Alexandros. To nasz dzisiejszy cel. W recepcji nie ma nikogo, ja zajeżdżam na wybrany pitch (jakoś trudno mi znaleźć odpowiednie polskie słowo: stanowisko, kwatera, boks, miejscówka, działka, plac, pole? Niech będzie placyk, podoba mi się włoskie piazzola) a Ola szuka kogoś z obsługi. Kamp jest rozległy, więc chwilę trwa zanim Ola znalazła recepcjonistkę. Idziemy przywitać się z Morzem Egejskim, zamoczyliśmy nogi i wracamy, aby się rozpakować. Tuż koło nas zaparkował spory bus na tureckich numerach. Kilka kwadransów później podjechały jeszcze dwa VW T4 z Czeskich Budziejowic, stanęły po sąsiedzku z tureckim busem. Zazwyczaj ludzie czy w tramwaju czy w kinie zachowują się jak elektrony na orbicie, szukają pustych miejsc jak najbardziej oddalonych od sąsiadów. Zasada ta widocznie nie dotyczy obieżyświatów. Wielki kamping całkowicie pusty a wszyscy jego lokatorzy zajmują trzy sąsiadujące ze sobą placyki. Wokół tureckiego busa dzieją się ciekawe rzeczy, z jego wnętrza liczna załoga wyłania jeszcze liczniejsze bagaże, samych walizek było ze dwadzieścia. Mike sam pracuje i jednocześnie wydaje dyspozycje dzieciom, ich obozowisko z niebywałą precyzją rośnie w oczach. Wszystko odbywa się w spokoju, bez krzyku i chaosu, tak jakby od lat nic nie robili oprócz rozkładania namiotu i sprzętu kampingowego. Dzieci, cztery dziewczyny i chłopak w wieku 5 -15 lat z ojcem rozmawiają po japońsku, z matką po angielsku. Japońsko-angielska rodzina mieszkająca w Izmirze jedzie na wakacje do babci do Anglii, dzisiaj zakończyli właśnie pierwszy tysiąckilometrowy etap. Przed nimi Albania, Czarnogóra, Serbia, Węgry, Czechy, Niemcy, Holandia. Czesi natomiast jadą trasą prawie identyczną jak my ale w odwrotnym kierunku. Są to dwie pary, jedni mają syna, drudzy córkę w szkolnym wieku. Śpią w swoich T4 tak jak my, tyle, że mają jedno łóżko w poziomie. Mike nie może się nadziwić jak im nie jest ciasno.
Luzik
Kamping Aleksandros
Sałata?
Słońce zbliża się już do morza, idziemy się wykąpać, woda ciepła, plaża pusta, widoki piękne, super. Kamping jest pusty, ale cisza nam nie doskwiera, szumi morze, drą się mewy a jeszcze głośniej pawie i osły, po zmroku konkurują ze sobą cykady i żaby (za płotem przy recepcji jest staw – siedlisko żab i komarów). Niebawem wszystko zagłuszy kampingowa dyskoteka. Mimo wszystko śpimy dobrze, wstajemy wcześnie i 8.15 już wyjeżdżamy. Wcześniej śniadanie i kąpiel, łazienki są nowe, przestronne i brudne, brakuje haczyków a woda jest ani zimna ani gorąca tylko ciepława. Na pożegnanie z Czechami robimy sobie zdjęcia, Pavel daje mi budvara, ja rewanżuję się nałęczowianką. Z międzynarodową rodzinką chwilę jeszcze gawędzimy, żegnamy się i odjazd.
Po sąsiedzku ekipa turecko-japońsko-angielska, za nimi Czesi
Pawie były bardzo hałaśliwe
Jedziemy w stronę Kavali, chcemy zwiedzić to miasto. Historyczna część znajduje się na półwyspie wysoko wznoszącym się ponad wodą. Od półwyspu dzieli nas zatoka, postanawiamy jednak gdzieś tu zaparkować, słusznie podejrzewając, że im dalej tym będzie trudniej. Między murem szpitala a jezdnią jest wąski pasek, parkują tam samochody, znajduje się miejsce i dla Jumpy’ego, akurat pod drzewkiem pomarańczowym. Okrążamy zatokę z daleka podziwiając szesnastowieczny akwedukt wybudowany przez Turków na wzór akweduktów rzymskich. Akwedukt wplata się w tkankę miasta, pod jego łukami prowadzą drogi a domy blisko sąsiadują. Wspinamy się wąskimi, stromymi uliczkami, rządzą tu koty i skutery, choć jeżdżą też samochody. Ja podziwiam nie tyle umiejętność jazdy, co parkowania w tych zakamarkach. Popis ekwilibrystyki daje traktorzysta z doczepioną z tyłu jakąś maszyną. Widok jest coraz ciekawszy, po drugiej stronie zatoki widzimy biało-zieloną plamę - to nasz Jumpy. Robi się coraz parniej, odpuszczamy zwiedzanie osmańskiego fortu, podziwiamy jedynie jego mury z zewnątrz. Schodzimy w dół zaglądając na mikropodwórka zawieszone na skałach.
Skuterem jeżdżą tu prawie wszyscy...
...a nawet jak nie jeżdżą to mają na to chęć
Brzegi są urwiste...
... a budynki stłoczone
Kavala
Ten nas chyba nie lubi
Mewy są tu wszędzie
Przejazd przez centrum miasta nie należy do łatwych, przegapiliśmy wyjazd w stronę Salonik, musimy jeszcze raz okrążyć fragment centrum, nie byłoby problemu gdyby nie potworny korek i upał (Jumpy nagrzał się na postoju, drzewko dawało marny cień). W końcu wyjeżdżamy, odpuszczamy autostradę, jedziemy starą „2”, która prowadzi wzdłuż wybrzeża. Wprawdzie jest trochę dalej i sporo zakrętów, ale za to mamy widoki. Po lewej widzimy rozległe plaże a przy nich sporo kamperów, czyżby dzikie kampingi? Przed Salonikami skręcamy na północ w stronę Macedonii. W Grecji takie stwierdzenie jest ryzykowne. Według Greków północni słowiańscy sąsiedzi zawłaszczyli ich nazwę i dziedzictwo. Grecji udało się swój punkt widzenia narzucić społeczności międzynarodowej, dlatego oficjalnie w użyciu pozostaje dziwoląg językowy FYROM, czyli Była Jugosłowiańska Republika Macedonii. Macedonia w ujęciu historycznym zajmuje spory kawałek Bałkanów, w tym północną Grecję. Saloniki, stolica greckiej Macedonii jeszcze sto lat temu była miastem wieloetnicznym, z francuskiej mapki z końca XIX wieku wynika, że dominowali tu Żydzi i Słowianie (głównie Bułgarzy i Macedończycy), mniej było Wlachów (Rumunów) i Turków a najmniej (sic!) Greków. Dzisiejszy otwarty spór o nazwę i ukryty spór terytorialny to jeden z wielu konfliktów w bałkańskim melanżu etniczno-kulturowo-religijnym.
Tak czy owak przemierzamy Macedonię (Μακεδονία) kierując się w stronę Macedonii (Македонија). Krajobraz zmienił się całkowicie, wczoraj zewsząd ogarniała nas bujna zieleń greckich Rodopów, na wybrzeżu dominuje biel miast i błękit morza, teraz otaczają nas żółcie, beże i ugry pól i wzgórz z rzadka przedzielone płowo-oliwkowymi sadami. Wkoło trwają żniwa, w Polsce jeszcze nikt o nich nie myśli a tutaj pod koniec czerwca prawie wszystkie zboża są już skoszone. Na poboczach dróg dość często widzimy miniaturowe kapliczki - cerkiewki, spotykamy nawet sklep z takowymi, nie wiemy czy to forma kultu czy też pamiątki wypadków drogowych. Zachęceni informacją o zabytkowym miejscu historycznym skręcamy w boczną drogę, mijamy jedną wieś – nic nie widać, w następnej też nie. Na przystanku zatrzymał się autobus, wysiadł pop i dwie panie. Nasze pytanie trochę ich zaskoczyło, po chwili dyskusji jedna z pań płynnym niemieckim stwierdziła, że na pewno chodzi nam o ruiny bizantyjskiej warowni, która znajduje się trzy wsie dalej. Rzeczywiście w Paleo Gynaikokastro na szczycie wzgórza widoczne są fragmenty murów. Uznajemy, że ruiny nie są warte wspinaczki w pełnym skwarze. Wybieramy zwiedzanie cerkwi, jej wygląd zupełnie nie przypomina ruskich cerkwi ani naszych podlaskich czy beskidzkich. Gdyby nie prawosławne symbole i egzotyczne krzewy można by pomyśleć, że to kościółek w podkieleckiej wsi. Siadamy na chwilę w cieniu bujnie kwitnącego milinu, aby za chwilę wrócić do drogi prowadzącej do granicy.
Ruiny twierdzy bizantyjskiej w Paleo Gynaikokastro
Przyjemnie posiedzieć w cieniu okazałych milinów
Pejzaż jak gdzieś pod Kielcami czy Krakowem
Z daleka widzimy wielką, zawieszoną na wysokim maszcie żółto –czerwoną (też będącą przedmiotem sporu) flagę macedońską. Macedonia to posocjalistyczny skansen, mamy tutaj fotografię naszego kraju z przełomu lat 80/90. Bieda, bajzel, przerost zatrudnienia i arogancja urzędnicza towarzyszyły nam w podróży przez ten piękny kraj. Z drugiej strony z zazdrością obserwowałem wyluzowanych, serdecznych i chyba zadowolonych ludzi. Kontrast między naszym kapitalistycznym, mimo wszystko, stosunkowo zamożnym, ale sfrustrowanym, agresywnym i zapędzonym społeczeństwem a biednymi, ciągle socjalistycznymi, ale pogodnymi Macedończykami każe się zastanowić czy świat nie powinien jednak zintensyfikować poszukiwań trzeciej drogi.
Wróćmy jednak na naszą drogę, bo na niej stoi niepokojąco długi sznur ciężarówek. Czy na pewno nie będziemy musieli stać w kolejce? Greckie służby przepuszczają nas jednak bez zbędnych ceregieli. Do posterunków macedońskich trzeba przejechać ponad dwa kilometry. Podjeżdżamy na pas dla samochodów osobowych, dajemy paszporty. Celniczka długo je miętoli, czuję kłopoty, idzie do szefowej, ta stwierdza, że Jumpy to nie jest typowy samochód osobowy i każe nam stanąć w kolejce ciężarowej. Chwilę potem podjeżdża miejscowa furgonetka większa od naszego autka, przejeżdża bez problemu. Na szczęście kolejka nie jest długa, zaledwie cztery tiry, za chwilę podjeżdża następny. Kierowca pyta, po co tu stoimy, idzie interweniować, bez skutku. Wraca do nas i w ogólnosłowiańskich epitetach wyraża swoje zdanie o carycy tego skrawka ziemi. W końcu docieramy do wagi, wagowy pyta się prazny? prazny!, to po co tu stoisz? Wyjaśniam, ze szefowa kazała, coś tam mamrotał pod nosem, domyśliłem się, że było to pod adresem carycy. Wagowy daje nam płachtę papieru, celnik kolejną, zanosimy to wszystko do tej pierwszej damy, potem znowu do celnika, dostajemy kolejną opieczętowaną bumagę, droga wolna.
Jezioro Dojrańskie
Jezioro Dojrańskie
Avtokamp Partizan
Granica przecina piękne jezioro Dojran, na jego brzegu leży kurort o tej samej nazwie. Z mapy wynika, że są dwa kampingi, rozglądamy się, nic nie widać. W centrum miasteczka widzimy budynek IT, wchodzimy, dwaj dżentelmeni władający jedynie miejscowym językiem są zaskoczeni naszym pytaniem, oni nie wiedzą o żadnym avtokampie, ale tu niedaleko jest obsztina, tam na pewno będą wiedzieli. Sto metrów dalej rzeczywiście jest budynek gminy, wchodzimy, nikogo nie widać, wracamy, kiedy jesteśmy już w drzwiach pojawia się władza. Najpierw władza opieprzyła, że stoimy w otwartych drzwiach, potem udzieliła informacji, że tu obok jest punkt IT, tam wiedzą. Kiedy odpowiedziałem, że nie wiedzą władza warknęła: czakat! Widocznie wziął nas za Słoweńców, bo to po słoweńsku. Grzecznie poczekaliśmy chwilę, ale władza nie zamierzała się więcej pokazać, więc wróciliśmy do samochodu. Tutaj czekali już na nas dwaj znani nam panowie z IT plus trzeci, ten trzeci mówił po angielsku, dał nam bardzo ładnie wydaną mapkę Dojranu i wytłumaczył jak dojechać do avtocampa Partizan. Partizan to klub sportowy, między boiskiem a jeziorem w niesamowitym tłoku poustawiano mnóstwo starych przyczep kampingowych, jest kilka nowych bungalowów, stołówka i restauracja. W recepcji siedzi szef, słysząc cudzoziemców każe zawołać dziewczynę, która mówi po angielsku, ta udziela nam informacji i woła chłopaka, który wypisuje kwity i pobiera opłatę, z nim rozmawiamy po rosyjsku. Ten woła następnego chłopaka, który prowadzi nas na nasze miejsce. Jest to kawałek placu między stołówką a przyczepami. Wyróżnia się tym, że z drzewa zwisa na kablu żarówka, mamy, więc własne oświetlenie. Jak się później przekonamy Dorian jest kurortem lokalnym, wczasują tu wyłącznie Macedończycy i niewielu Serbów, stanowimy, więc jakąś tam osobliwość, widzimy zaciekawione spojrzenia, niektórzy nas zagadują a kucharz ze stołówki po paru minutach jest już kumplem: mili brate, imam za vas dobra rakija, super rakija (przytaczam to z pamięci, oczywiście mogło to brzmieć trochę inaczej). Budynki ośrodka są stare, wszystko ledwie trzyma się kupy, przyczepy są w stanie rozpadu, ale jest w miarę czysto, nawet w przedpotopowych toaletach. Po ośrodku kręci się kilkanaście osób personelu, z ich roboty więcej jest zamieszania i hałasu niż efektów. Wszystko to jednak staje się mało istotne po wyjściu na trawiastą plażę - jezioro i otaczające je góry są piękne. Najbardziej znane z macedońskich jezior Ochrydzkie powstało w wyniku wstrząsów tektonicznych, inaczej było z Dojranskim. Niedaleko stąd mieszkała piękna dziewczyna o imieniu Dojrana. Razem z przyjaciółmi chodziła w dolinę do zdroju nabierać wodę do dzbanów. Któregoś dnia spotkała tam przystojniaka o imieniu Labin, tak się zagadali, aż zrobiło się ciemno. Dojrana nie zauważyła, że zawór zdroju został otwarty, woda lała się całą noc aż wypełniła dolinę, od tej pory jest tu jezioro i nazywa się Dojransko ezero a miasteczko nad nim Dojran. Jezioro niedawno było w stanie klęski ekologicznej, rabunkowa eksploatacja wody przyczyniła się do drastycznego obniżenia tafli. Obecnie wody przybywa, dlatego też przy brzegu pod wodą widać zatopione krzewy, trawy i drzewa, co obniża atrakcyjność jeziora jako kąpieliska.
Pracownicy Partizana czyszczą brzeg jeziora
Dojrana - to przez nią powstało jezioro
Piekarnia
Drzewko wyrosło pośrodku chodnika
Poleżeliśmy trochę nad wodą, ja nawet uciąłem sobie drzemkę, pora na spacer. Idziemy głównym deptakiem kurortu – wygląd i klimat FWP. Trafiają się nowe knajpy i hotele, w większości są one jednak stare, zaniedbane, niektóre z nich powoli przywracane do życia. Spotkamy później nad Prespą, Ochrydem i w Czarnogórze zrujnowane ośrodki wypoczynkowe, które podupadły w czasie wojen jugosłowiańsko-jugosłowiańskich a potem w wyniku powojennego zastoju i izolacji. Chorwacja odbudowała się dzięki turystom zagranicznym, tutaj dawni goście Serbowie, Słoweńcy i Bośniacy odcięci zostali granicami, wrogimi granicami.
Wypłacamy w bankomacie 1000 denarów, to nie jest dużo, coś koło 70 zł, po zakupach w sklepie, na targu i wizycie w knajpce została nam połowa z tego. Koło bankomatu jest sklep, przed nim murek z widokiem na jezioro. Wcześniej widziałem, że przed sklepami w samym centrum piją piwo. Pytam pani czy można wypić piwo na murku przed sklepem, pani nie może zrozumieć o co mi chodzi, wyjaśniłem, że w Polsce jest to zabronione. Pani wybuchnęła serdecznym śmiechem – u nas wszystko wolno, wy tam w tej Polsce to macie ciężkie życie! Na targu zwijają się już ostatnie stragany, ale jeszcze udaje się nam kupić owoce. Siadamy w knajpce nad jeziorem, ja zamawiam mastikę, tutejszy trunek narodowy. Jest to anyżkowy likier podobny do greckiego ouzo czy francuskiego pastisu, podawany w szklance, w osobnej szklance serwuje się chłodną wodę. Do mastiki dodaje się wodę i lód wedle własnego smaku. Ja od dawna jestem smakoszem pastisu, jednak mastika smakuje mi bardziej, zawiera bowiem żywicę drzewa pistacjowego zwaną mastyks, nawiasem mówiąc poszukiwany lek na wiele dolegliwości. W knajpie głośno gra radio, trwa dyskusja o szansach integracji z UE, niewiele się da zrozumieć, ale wyraźnie słychać, że nastroje są minorowe. Największymi przeciwnikami członkostwa MD w UE są sąsiedzi: Bułgaria i Grecja. O pretensjach Greków już mówiliśmy, Bułgarzy zaś uważają, że Macedończycy to część ich narodu a macedoński jest dialektem bułgarskiego.
Wracamy na kamp, zaczyna się ściemniać, w restauracji i przy automatach rozpoczyna się ruch, my idziemy spać. Wcześnie zasnęliśmy, wcześnie wstajemy, jest już brzask, ale słońce chowa się jeszcze za górami. Biorę nexa nad jezioro i strzelam serię fotek. Bocian nie jest z tego zadowolony, nerwowo podskakuje aż w końcu odlatuje. Niebawem i my odjeżdżamy. Jest wcześnie, drogi są prawie puste, co jakiś czas wyprzedzamy rolników wiozących swoje płody na targi. Góry arbuzów ciągnione są przez osiołki, koniki, muzealne traktory i najrozmaitsze samoróbki. Z bocznej drogi wyjeżdżamy na główną arterię Macedonii M1/E75, znają ją wszyscy ci, którzy jeżdżą do Grecji przez Węgry i Serbię. Droga prowadzi górami, widoki są ekstra, szkoda, ze nie ma miejsc postojowych, szczególnie żal w przełomie Vardaru. Niebawem M1 staje się autostradą Aleksandra Macedońskiego, przed Gradcem po jej prawej stronie niegdyś było miasto Stobi. To było dość dawno, bo w czasach kiedy suwerenem tutejszych terenów było Cesarstwo Rzymskie, a Stobi było stolicą jednej z rzymskich prowincji. Zjeżdżamy z autostrady, na parkingu stoi fabia ze Słowacji, jej właściciele narzekają, że tu kiedyś była fajna restauracja a teraz już jej nie ma, rzeczywiście obok widać pozostałości jakiegoś budynku, bardziej nas interesują jednak ruiny antyczne. Pojawia się jakiś gość i mówi, że dopiero za pół godziny otworzą kasy i przyjdzie vodić. Brama jest otwarta, trochę z wyrzutami sumienia, jednakże wchodzimy na teren ekspozycji. Wrażenia niezwykłe, są tu pozostałości pałaców, świątyń, kasyna, teatru. Amfiteatr teatru pozostał prawie nienaruszony, podobnie jak później przez nas podziwiane antyczne teatry w Bitoli i Ochrydzie. Teatry, miejsca sztuki tak ulotnej przetrwały tysiąclecia. Stobi oczarowało mnie, stanowiska archeologiczne robią na mnie duże wrażenie. Świetnie zachowane pałace z XIX a nawet XV wieku są świadectwem przeszłości, bardziej jednak fascynują mnie te starożytne a nawet prehistoryczne jak Biskupin czy rezerwat kultury łużyckiej na moim rodzinnym częstochowskim Rakowie. Ze starożytnych wspomnę dwa obiekty, pierwszy to faraońskie Teby, drugim jest Nike Samotracka w paryskim Luwrze. Jeśli komuś się udało w ósmej klasie przeczytać choćby pierwszy rozdział Ludzi bezdomnych to być może pamięta jak wstrząsnęło doktorem Judymem wejście do Luwru. Zaznałem tego samego uczucia. Miałem to szczęście zaczynać zwiedzanie Luwru przez główne wejście prowadzące schodami, z każdym stopniem odkrywające tryumfującą Nike. Niestety to czas przeszły dokonany, bo dzisiaj do Luwru zjeżdża się windą przez szklaną piramidę od strony dziedzińca.
Hej, dzień się budzi w kolorze słońca...
Górki macedońskie
Stobi - Sic transit gloria!
Wracamy na M1, aby za chwilę ją opuścić, autostrada prowadzi na północ, my skręcamy na zachód w kierunku wielkich jezior: Ochrydzkiego i Prespy. Boczne drogi są równie dobre jak główne, to trochę zaskakuje. Drogi kontrastują z wehikułami poruszającymi się po nich. Jak już wcześniej wspomniałem jeździ po nich wiele samoróbek - traktorki i inne pojazdy produkcji miejscowych mechaników. Po drogach porusza się motoryzacyjna reprezentacja ostatnich pięćdziesięciu lat. Dominują roczniki 80/90, trafiają się nówki z ostatnich reklam, częściej jednak spotkamy yugo albo małą, garbatą zastawkę czy nieśmiertelne francuskie R4 i CV2.
Kolejny przystanek to Bitola, na jej przedmieściach znajduje się kolejna archeologiczna perełka - Heraklea. Ekspozycja jest tutaj mniejsza niż w Stobi, natomiast fragmenty budynków są bardziej okazałe, nie wiem czy lepiej się zachowały, czy zawdzięczają to rekonstrukcji. Zwiedzających jest sporo, przeważnie miejscowi, ale też Skandynawowie. Na parkingu przed Herakleą stoi wielka ciężarówka z arbuzami, proszę dziewczynę o najmniejszy, wybiera i waży - ponad 10 kg. Zjadamy go wieczorem, to najlepszy arbuz jaki jadłem w tym roku.
Skręcamy w boczne drogi, co wioska to inne wyznanie; jeśli przejeżdżamy przez wieś z prawosławnymi krzyżami to na pewno w następnej będzie dominował minaret. Droga wyprowadza nas nad Prespę. Jezioro jest bardzo rozległe a jego brzegi zarośnięte. To piękny zakątek i całkowicie odludny. Widzimy kilku wędkarzy i dwóch chłopaków na rowerach, przyjechali tu z pobliskiego miasteczka Resen. W samo południe rozbijamy mały biwak, pora na obiad. Nad jeziorem zalega rozświetlona słońcem mgiełka. Zanim skończyliśmy jeść mgiełka zamienia się w burzowe chmury. Zmusza nas to do zmiany planów. Zamierzaliśmy do Ohridu przedostać się przez pasmo górskie Galiczica. Po transfogaraskich doświadczeniach nie mamy już ochoty przedzierać się serpentynami przez górską burzę. Wybieramy drogę okrężną. Zaczyna padać i już do końca dnia pogoda będzie zmienna, chwilami upał, potem wiatr i deszcz.
Prespa - z drugiej strony jeziora idzie burza
Pojazdy bywają rozmaite
Na przedmieściach Ohridu (polska nazwa brzmi Ochryda, ale jakoś mi to słowo nie leży) kolejne tankowanie, w Łukoilu oczywiście. Na skraju zabytkowej części miasta bez trudu znajdujemy parking, jeszcze dobrze się nie zatrzymaliśmy a dopadł nas rowerzysta z pytaniem czy nie potrzebujemy noclegu. To jedyny tutaj przypadek ostrej walki o klienta, pozostali handlarze, przewoźnicy i inni nagabywacze nie byli zbyt nachalni. Natręctwo w innych turystycznych miejscach świata bywa uciążliwe, tutaj nie. Parkingowy lubi pogadać i pożartować, zanim poszliśmy zwiedzać chwilę pogawędziliśmy. Do portu można dojść szerokim bulwarem albo deptakiem Świętego Klemensa Ochrydzkiego. Wybieramy deptak, najbardziej komercyjne miejsce na całej trasie naszej podróży, pełno tu sklepów jubilerskich z perłami, kebabów , kasyn itp. Wszystko to wkomponowane w piękną starą zabudowę. Ohrid to piękne, ciekawe miasto z bogatą historią, już w starożytności było ważnym miastem, we wczesnym średniowieczu tereny te zostały opanowane przez Bułgarów, a Ohrid był nawet przez pewien czas stolicą Bułgarii. To z tego czasu pochodzą najważniejsze zabytki. Przechadzamy się po skwerze i brzegu jeziora, potem znowu wchodzimy w zaułki starego miasta. Zatrzymujemy się przy jednym ze stoisk, Ola przebiera w błyskotkach, bez problemu wybiera kolczyki dla Ani, dla Małgosi chce kupić wisiorek, podobają się jej dwa, zawieszka w jednym a perełka w drugim, pani proponuje przeróbkę. Jej mąż artysta na poczekaniu przerabia wisiorek, jest co najmniej w moim wieku a ciągle trzyma hippisowski fason. Zaraz obok jest cerkiew Świętej Zofii, jak na tamte czasy to ogromny budynek, prawie dorównuje wielkością kamiennym francuskim klasztorom z tego samego okresu. Cerkiew ta, tak jak inne zabytki z tej epoki, zbudowana jest z cegły. Warto może dodać, że kiedy tutaj kwitła cywilizacja, powstawało własne pismo słowiańskie nasz Mieszko przechadzał się po puszczy i zastanawiał jak podbić sąsiednie plemiona.
Artysta robi wisiorek dla Małgosi
Wracamy nad jezioro, przeciskamy się między kawiarenkami, droga częściowo prowadzi pomostem a później wspina się do góry. Mijamy niewielką cerkiew Świętej Petki i po krótkiej wspinaczce jesteśmy koło kaplicy Świętego Jana Teleologa w Kaneo. Jak Tour Eiffel w Paryżu, jak Syrenka w Kopenhadze tak kaplica jest obowiązkowym punktem zwiedzania Ohridu. Część zwiedzających wraca z powrotem na brzeg jeziora, my idziemy w przeciwną stronę do zamku-twierdzy cara Samuela. Zamku nie można zwiedzać, bowiem prowadzone są rozległe prace archeologiczne i konserwatorskie. Schodzimy w dół mijając antyczny amfiteatr, zatrzymujemy się przy niewielkiej cerkwi. Nie pamiętam jej nazwy, obok jest kuria biskupia, obserwujemy przygotowania do ślubu (dzisiaj sobota) i podziwiamy panoramę. Mamy stąd widok na jezioro i miasto a z drugiej strony na amfiteatr i twierdzę, nad którą powiewa ogromna czerwona flaga z żółtym macedońskim słońcem. Zaułkami schodzimy do parkingu, w samą porę, bowiem zaczyna padać. Parkingowy ciągle ten sam, znowu chwile gawędzimy, potem pomaga nam wycofać na ruchliwą ulicę, miły gość. Zaglądam do notatek Oli. Ohrid dużo na nas nie zarobił: 2€ za parking, 3,5 za kolczyki, 7 za wisiorek, 0,5 za wodę. Denary są tu oczywiście w użyciu, ale wszystkie ceny podają w €, bo też ceny są tutaj europejskie a nie macedońskie.
W tym miejscu fotka obowiązkowa
Zastavka - siostra starego Fiata 500
Na nocleg wybraliśmy kamp Lubaniszta położony w południowej części jeziora, kamp zachwalany jako cichy, spokojny i położony w pięknym miejscu. Rzeczywiście to prawda, są też inne „atrakcje”. Wjazd strzeżony jest szlabanem, ale za moment pojawia się strażar i nas wpuszcza. Panienka w recepcji informuje nas, że mamy zapłacić 14€, drogo, najdrożej ze wszystkich dotychczasowych noclegów, ale niech tam. Panienka mówi, że zapłacimy rano a teraz zabierze nam paszporty. Nie mam zwyczaju rozstawać się z moim paszportem i pytam czy nie możemy zapłacić teraz, nie, bo nie może teraz zafiskalizować czy coś w tym rodzaju. Pytamy czy nie może teraz zabrać pieniędzy a kwity sobie wystawi rano, nam one nie są potrzebne. Nie może. Ja się upieram, ze paszportu nie zostawię. Pomyślała i wpadła na pomysł, że zadzwoni do szefa. Zadzwoniła i z kwaśną miną przyjęła zapłatę zostawiając nam paszporty. Teren kampingu jest rozległy, ale miejsce wybrać trudno. Przy brzegu podtopione, w innych miejscach trawa po pas, tam gdzie jest wykoszona leżą kupy obciętych gałęzi albo nie ma dostępu do prądu. Zresztą szafki z energią są w takim stanie, że strach je dotykać. Czas na toaletę, po powrocie odechciewa nam się jeść. Już wiemy, że o kąpieli możemy zapomnieć. Kible są najgorszymi kiblami jakie widziałem od 35 lat. Gorsze widziałem w latach 70 na Ukrainie. Pomyślałem, żeby zrobić zdjęcia, ale nie mogłem się zdecydować jeszcze raz tam wejść. A może wykąpać się w jeziorze? Nic z tego, zaczęło ostro wiać, zrobiło się zimno, na jeziorze fale nie gorsze od bałtyckich.
Kamp Lubaniszta jest rozległy
Pogoda jest niepewna, rozbijamy namiot
Do wieczora mamy jeszcze trochę czasu, jedziemy do Świętego Nauma, to parę kilometrów stąd. Jest tam duży monastyr Św. Nauma i mniejszy Św. Petki. Urocze miejsce, szkoda, że pogoda kiepska, nie pada, ale wieje i jest chłodno. W cerkwi właśnie odbył się ślub, robimy sobie zdjęcie z młodą parą. Kolejne zdjęcie chcę zrobić falom na jeziorze a tu nagle w obiektyw wlazł mi paw, siedział za krzakiem. Pawi swobodnie łażących jest tu kilkanaście. Wracamy do parkingu, droga obstawiona jest straganami, po polsku zagaduje do nas przewoźnik, ma łódkę, proponuje spacer do źródeł ochrydzkich, podobno bardzo atrakcyjna półgodzinna przejażdżka łódką. Pewnie byśmy skorzystali gdyby była lepsza pogoda. Jesteśmy głodni. Przypomniało mi się, że przed wyjazdem Sami nasz chorwacki mieszkający w Lublinie znajomy mówił: są dwie rzeczy, które musisz w Macedonii spróbować - mastika i pastrymka. Mastikę piliśmy wczoraj, kolej na pastrymkę. Pastrymka to ochrydzka odmiana pstrąga. Siadamy w jednej z knajpek o nazwie Дрим (Dream?). Knajpka nieduża, jesteśmy jedynymi klientami a pracowników co najmniej sześciu, jeden przyjmuje zamówienie, drugi nakrywa stół, trzeci grilluje, czwarty przynosi danie, piąty przyjmuje pieniądze a szósty jest chyba kierownikiem, nie wiemy czy w kuchni jeszcze kogoś nie ma. Tak czy siak pastrymka jest super, poprawiamy jeszcze arbuzem (nie daliśmy rady całemu, resztę zjemy jutro w Albanii).
Jezioro w Świętym Naumie
Pora spać
Wcześnie rano jesteśmy już na granicy, pełni obaw czy przy wyjeździe nie będzie problemów takich jak przy wjeździe. Pan celnik jest bardzo uprzejmy, zasadniczy i skrupulatny. Dokładnie sprawdza nasze papiery: paszporty, dowód rejestracyjny i płachtę od celnika z tamtej granicy, po czym dokładnie rewiduje całą zawartość Jumpego, wszystkie bagaże, śpiwory i nawet brudną bieliznę. Albańczyk ledwie spojrzał na paszporty, szeroko się uśmiechnął: ‘Morning Polska, wellcome!