Kurczę, gdzieś mi wcięło część tekstu z tego odcinka...
No nic, jeszcze raz.
Wtorek 21.09.
Po nocnych ekscesach nie mogłem być wyspany, ale determinacja wyruszenia z Arrecife sprawiła, że mimo wszystko trzeba było ruszyć.
Zszedłszy na dół do recepcji, zorientowałem się, że Franka nie ma, a jego zastępca, którego wcześniej widziałem, niezbyt umie po angielsku, lecz jak mu w "international language" powiedziałem, że dzisiaj nie dało się spać, to nagle roześmiał się od ucha do ucha i powiedział tylko jedną rzecz : "Brasillian"....
Achaaaaa!!!
To wszystko teraz jasne.
To była gorąca Brazylijka!
Stąd ten sportowy wymiar seksu.
One słyną z długodystansowego podejścia do miłości.
Nasłuchałem się w UK o tym niejedno.
Jeden z kolegów mojego kumpla tak ładnie "wpadł", że zachciało mu się gorącej Brazylijki i przez jakiś portal matrymonialny wyparzył gdzieś jakąś laskę. Nie wnikając w szczegóły powiem tylko cytując kolegę: "Jak zaczynał z nią to miał ponad 10.000 (funtów) na koncie. Teraz ma puste konto... i spory problem, bo loty do Rio kosztują..."
No nic, zostawmy brazylijskie problemy zakochanym w Brazylijkach.
Ostatnie zakupy powodujące kolejne obciążenie i lecę po rower zanim zamkną na południową sjestę sklep TRIBIKE.
Rower już czekał, a chłopcy w przypływie hojności i przyjaźni polsko-hiszpańskiej dorzucili mi jeszcze kask.
Z tym kaskiem to było tak: najpierw pytałem czy jest obowiązkowy. Oni że niby nie, ale tak- czyli w praktyce- jeżdżąc po drogach publicznych trzeba go mieć i tylko od dobrego lub złego humoru policjanta zależy, czy się doczepi i walnie mandat za brak kasku czy nie.
(dosłownie sklepowy "Juanito" powiedział tak: "Jak on (glina) będzie miał zły dzień, albo pokłóci się ze swoją dziewczyną, to masz przepiep..ne.
Ale jak ma dobry dzień, to co najwyżej ci zwróci uwagę, ze powinieneś mieć"). O proszę! Jakie praktyczne porady!
Wcześniej Frank z recepcji powiedział, ze jemu nic nie wiadomo o tym, aby kask był u rowerzystów obowiązkowy- zatem dwie sprzeczne informacje.
Ale że chłopaki ze sklepu byli lepiej obeznani- co szybko zauważyłem- to trochę się skrzywiłem, ze rower będzie goły- bez kasku, bez pompki, zestawu do łatania dziur...
No wiec wygrzebali gdzieś całkiem porządny kask i Fata mógł wreszcie ruszyć swe zasiedziałe i rozleniwione dupsko z Arrecife wyposażony w rower z uzbrojeniem. Umówiłem się, że jakby coś, to zadzwonię, ze zostanę dłużej.
(Cena wyniosła 9 EUR za dobę- kask dostałem gratis).
Napompowalim, ubralim, zapłacilim i zabralim rower na 3-4 dni
W tym czasie planowałem dokonać objazdu większej części wyspy korzystając co nieco z autobusów, ze względu na fakt, że część wybrzeża okazała się niedostępna dla rowerzystów lub zbyt trudna do przejechania z bagażem (wertepy, kamienistość szlaku i jego wąskość).
Niestety, jedna z tych części dotyczyła odcinka wybrzeża na terenie Parku Timanfaya, czyli tam, gdzie planowałem najciekawszą część brzegową...
Trudno. Ileż to razy trzeba było było zmieniać plany. A teraz mam zupełną swobodę w ich kształtowaniu i realizacji, więc dramatu nie ma.
Spodziewałem się zresztą, że na kompletnie nieznanej mi ziemi niejedno jeszcze okaże się inne, niż założyłem.
Niejedno okazało się oznaczać wiele....
Plan był taki: przejazd na samo południe wyspy, założenie bazy na kempingu (z netu wiedziałem o lokalizacji 3 jedynych campów na wyspie- oficjalnych i średnio-oficjalnych) w rejonie słynnych plaż Papagayo. Potem przerzut na północ wyspy- na drugą bazę przy plaży-cud Famara i zachodnim wybrzeżem i zwiedzanie wszystkiego co się da i następnie powrót środkiem do Arrecife.
Powodzenie planu opierało się na w miarę dogodnej lokalizacji baz (to dość dyskusyjne pojęcie, ale trzeba było tak planować, jak miejsca i odległości pozwalały) i sprawnie działającej komunikacji oraz ...kondycji rowerzysty i roweru.
Cóż, nadeszła godzina wyjazdu!
Wracam z kółkiem do Cardony a tu tymczasem od południa na zmianie jest już Frank i oczywiście temat natychmiast zszedł na wydarzenia gorącej nocy...
I właśnie wtedy dowiedziałem się, że to była parka na jedną noc, że urządzili tu sobie schadzkę, ale i jeszcze coś- mianowicie owe kibicujące babcie, poskarżyły się w recepcji na te wszystkie nocne jęki rozkoszy i... opowiedziały z udawanym oburzeniem, jak to one dogadywały owej parce.
I Frank z rozbawieniem powiedział mi, że babinki w ramach kibicowania rzeczywiście przedrzeźniały okrzyki pary i komendy wydawane kochankowi przez Brazylijkę. Mówiły mniej więcej: "Tak, tak, rób jej to i to, ale nie tak tylko tak!"
Uśmialiśmy się setnie. I wtedy powstało takie nasze określenie "uważaj na Brazyliską dziewczynę!" Jak taka będzie gdzieś w pobliżu, to strzeż się jej uwiedzenia bo cię zajedzie, lub nie śpij w pobliżu takiej, gdy ona jest z jakimś facetem, bo się nie wyśpisz...
Zebrawszy ostatnie przydatne info od Franka pożegnaliśmy się, zdałem klucze i powiedzieliśmy sobie już zaprzyjaźnieni- Adios!
Ale spodziewałem się, że jeszcze co najmniej raz tu będę. Nie mógłbym po prostu przed wylotem do domu nie odwiedzić tak pomocnego mi i sympatycznego tubylca. Frank w międzyczasie opowiedział mi sporo o sobie, o tym co robi, gdzie żegluje, pochwalił się, że jego syn akurat ma urodziny itd. Okazało się, że znamy te same miejsca w Portugalii i o mały włos nie widzieliśmy się w....Liverpoolu podczas Tall Ship Races (czyli światowego mityngu żaglowców, jaki odbywa się co roku w innym miejscu, a akurat i on i ja byliśmy w czasie tej imprezy w Liverpoolu właśnie).
Pamiętał, że potem była po raz pierwszy polska edycja- w Szczecinie.
Wydawało się to nietypowe, że oto taki Hiszpan z Wysp Kanaryjskich, mający tu całoroczne wakacje chciał się wybrać aż do Szczecina, umiał wymówić w miarę poprawnie te nazwę i jeszcze orientował się co nieco gdzie jest Kraków i że mamy kawał morza. Wszystko dzięki interesowaniu się turystyką, żeglarstwem i internetem, gdzie można znaleźć mnóstwo wiedzy.
Oki, Frank: do zobaczenia za kilka dni- przed rejsem na Fuerteventurę!
Bagaż mam cholernie ciężki. Za ciężki na rowerowanie!
Plecak wyładowany na kilkanaście kg. Wyjmuję więc namiot (mój ruchomy hotel jednogwiazdkowy) i przypinam go paskami do kierownicy. Ale reszta... niestety na plecy!
Nie mam bagażnika, nie ma uchwytów- nie ma typowego zestawu trekkingowego, ponieważ na niewielkiej wyspie nie przewiduje się wypraw rowerowych na ciężko.
Jakoś muszę sobie z tym fantem poradzić.
I jeszcze ta ciepłota...
Ostatni rzut oka na Cardonę- mój dom w te kilka dni:
Siadam i... rzuca mną na boki!
Kurde, wychodzi brak wprawy. Ostatni raz obładowałem siebie i rower w podobny sposób (ale z bocznymi sakwami!) jakieś 15 lat temu!
Człowiek im starszy, tym ma głupsze pomysły- pomyślałem w duchu....
Aleja wylotowa z miasta. Dwupasmowa szosa (nie mająca statusu autostrady, wiec mogę nią jechać- to ważna uwaga podpowiedziana przez chłopaków ze sklepu) jadąca prosto na zachód w góry.
Na ostatnim zdjęciu- tym powyżej widać właśnie jej początek.
W prawo odchodzi ulica, gdzie jest sklep Tribike - widać go na rogu, więc jak ktoś będzie chciał skorzystać, łatwiej znajdzie.
Wyjeżdżam z miasta. Jednak już na pierwszym podjeździe na wiadukt wgniata mnie w asfalt. Cholera!!! Za ciężki plecak dusi mnie i moją bidną przeponę.
Coś trzeba zrobić, bo nogi niewprawione nie dają rady i zaraz pojawią się zakwasy.
Zatrzymuję się po ok. kilometrze. Ufff! Już cały mokry.
Jak to kurde poukładać, żeby odciążyć plecy!? Bo jak tego nie zrobię, to chyba wrócę z tych wakacji z garbem na plecach!
Potem dalej i znowu po kilometrze postój- ale teraz droga prowadzi już tylko pod górę!
Nie tak stromo, ale równomiernie pod górę, tyle że szosa niemal idealnie gładka. Okolica ponura przez ten księżycowy krajobraz. Zakurzona, kolorowa i upalna. Zero cienia, zero drzew i zero chłodu.
Łeb nabrzmiewa od wysiłku, d... odgniata się na małym i nieprzystosowanym do takiej wagi (korpus człowieka i plecak!) siodełku... W pobliżu warczą silniki- to tor kartingowy. Jakaś wielka ciężarówa z pobliskiego kamieniołomu ciągnie za sobą warkocz kurzu niczym ogon za kometą. Fuuuuj! Prosto na mnie to leci...
Cumuję na stacji benzynowej i kupuję colę, bo inaczej mnie w tym upale szlag trafi.
A tu jak na złość dalej pod górę...