No fakt.
To ten odcinek będzie dla jednych i drugich...
Wlecieliśmy w kolejną strefę czasową. Jest godzina wcześniej, za to odległość o wiele większa i to cieszy, bo dzień bedzie o wiele dłuższy niż jest w Polsce. Zwiększa to szanse na zobaczenie czegoś więcej.
Samolot zniża lot. Lądujemy za pół godziny. Po kilkunastu minutach rozróżniam już grzebienie fal oceanu. Nareszcie znajdę się w ciepłym klimacie. Nie na darmo Kanary nazywane są wyspami wiecznej wiosny.
Obniżając się widzimy taki charakterystyczny woal chmurek ciągnący się niczym łańcuszek.
To mi zwiastuje bliskość lądu. A i owszem!
Nagle skręcamy gwałtownie i ostro ku zachodowi i w końcu widać ląd. Ale nie Lanzarote! To jest Fuerteventura a na pierwszym planie słynna Isla de Los Lobos (Wyspa Wilków)!
A więc samaliot podchodzi do lądowania od południa (starty są ku północy). To nawet mała niespodzianka, ponieważ nie sądziłem, ze zobaczę Fuertę z wysoka. Ciekawie wyglądają szczyty górskie- same wulkanopodobne kopki-stożki o niemal identycznym kolorze ziemi.
Z pewnej wysokości odległość pomiędzy Lanzarote a Fuertą wydaje się krótka i niewielka, ale prom płynie ok. 25 minut ten dystans ok. 12 km.
Wspomniany łańcuszek chmurek jak się okazało- jest cechą charakterystyczną otoczenia wyspy i opasuje Lanzarote niczym szalik dość często.
Osobny szalik, to łańcuch gór wulkanicznych na południowym "ogonie" wyspy.
Widać już z bliska pierwszą całą miejscowość- to kurort Puerto del Carmen.
Widzę pierwszą plażę, ale jej widok nie nastraja mnie zbyt optymistycznie- za dużo ludzi tam łazi, a i jakaś taka zbyt typowa ta plaża. Ale nic to- tam i tak nie pójdę.
Wreszcie lądujemy. Jest po 17-tej. Sen się ziścił- w końcu dotykam stopami ziemi- tej ziemi.
Lanzarote- wyspa, która oparła się komercji turystycznej i zabudowie wysokimi hotelami. Wyspa ciepła, przyjazna i przyjemna- nie zawalona tłumami wczasowiczów- ufff, jaka ulga znaleźć się w takim miejscu na upragnionych wakacjach...
Po wyjściu na terminal pierwsze co robię, to ...wysmarkać się, bo kichol pomimo niewątpliwej ciepłoty nadal zatkany- no niestety, grypa tak łatwo nie puszcza. Potem pierwsza kawa na wyspie- w lotniskowym barze, gdzie namiętnie piszę SMS-y do tych, którzy jeszcze się interesują czy żyję i gdzie żyję. Kurde- jak mi się chce spać!
Zastanawiam sie nad moimi umiejętnościami językowymi- wprawdzie pierwszy kontakt słowny z barmanem (wyglądał na typowego barowego macho- taki Don Rodrigo tyle że bez kapelusza...
) nie nastreczył problemu- ale cóż to za wyczyn zczytać nazwę kawy i powiedzieć podstawowe "poproszę"? No nic- zobaczymy jak miejscowi są przygotowani na okoliczność porozumiewania się- w końcu nie jestem w jakimś Chile czy w jakimś zacofanym, głębokim interiorze, ale na Wyspach kanaryjskich, gdzie żyje się przede wszystkim z turystyki.
Z tego całego zmęczenia sam nie wiem co począć- najchętniej bym się walnął w kąt i spał- bo wiecie- człowiek w końcu poczuł, że ma wolne pół miesiąca i nic nie musi, nigdzie niczego nie musi i może robić co chce, albo nie robić nic.
Tyle tylko, że nie po to tu przyleciałem.
Pierwsze kroki kieruję potem jednak do punktu informacji tur.- po mapę, bez której nie bardzo jest sens poruszać się.
Mapa jest dość okazała i co najważniejsze- ma naniesione wszystkie atrakcje wyspy. Dobra jest!
Podpytuję dziadka z budki o więcej informacji, ale jego angielski jest mniej więcej taki jak mój...hiszpański, czyli do d...
Stwierdził jedynie, że wyspa jest rezerwatem biosfery (co zdążyłem już wyczytać na tytule mapy...) i w związku z tym- wypożyczanie motocykli nie jest tu popularne... tyle że mi chodziło nie o bajki (bike)- motory- a...rowery.
A samochody to co- mają na gaz czy na baterie?
No nic, dziadek niech poduczy się języka- skoro go już w takie miejsce upchnęli na emerytyrze, to niech się jakoś przynajmniej dogaduje.
Biorę jeszcze jakiś rozkładzik jazdy i gramolę się na coś, co przynajmniej przypomina przystanek autobusowy, z którego mam dojechać do Arrecife- stolicy wyspy.
Okazuje się, że nie bardzo wiem gdzie właściwie mam dojechać- bo przecież dopiero będę szukał noclegu. Jak u licha wiedzieć dokąd kupić bilet, skoro nie znam tu żadnych nazw?
W dodatku nazwy przystanków z listy nie odpowiadają w zasadzie niczemu z mapy! Kurde...
Pytam jakiejś młodej dziewuchy czy bilet kupuje się w busie czy gdzieś z automatu. Ta mi coś tam po swojemu odpowiada, ale ja ni w ząb nie kumam. Zero języków obcych u tej laski...
Kurde, trochę kłopotliwe są jednak te pierwsze chwile w nowym miejscu, w dawno nie odwiedzanym kraju...
Na migi pokazuję i w końcu pada "si, in ła ła..."
Tu wyjaśnienie-
"ła ła" to tutejsza- kanaryjska nazwa autobusu, pisana
"gua gua". Trochę śmieszna, ale przecież niemal każda grupa narodowościowa ma swoje dziwaczne nazwy i określenia, prawda?
No dobra, już coś wiem, ale ta "ła ła" jakoś nie chce przyjechać i laska zaczyna okazywać widoczne i słyszalne oznaki dużego zniecierpliwienia.
O łała!... znaczy "o la la" - jedzie jakiś bus!
Kombinuję na szybko co tu powiedzieć. Mój wzrok pada na Estacion de gua guas, czyli dworzec autobusowy. Niech będzie- jade najpierw na dworzec, zobaczymy co dalej- w każdym razie stamtąd będzie mi łatwiej zejść na dół do centrum i znaleźć nocleg.
Autobusem rządzi...kobieta.
Kawał poważnej baby wyczekująco patrzy- ja od razu palnąłem- "Estacion łałas"- i elegancki komputerek fiskalny pokazuje mi kwotę 1.15 EUR.
Ok, jedziemy do miasta (z lotniska jest ok. 4km) Szybko okazuje się, że Honda to nie tylko marka samochodów, motocykli i jeszcze tam czegoś, ale i nazwa przedmieścia Arrecife, wraz z dużym centrum handlowym.
Mając nieco czasu przyglądam się uważnie wszystkiemu- za pół godziny okaże się jakie to było ważne i potrzebne...
Tymczasem "baba" pędzi tym autobusem, jakby sie do tego urodziła... bierze zakręty niczym nasi piraci drogowi, czy zawodowi rajdowcy!
Autentyczny podziw- wprawdzie ogół południowców to jednak gorąca krew, no ale baba za kierownicą takiego dużego pudła to jednak rzadkość, ale już baba pędząca tym pudłem bez oznak niepewności i dająca po garach, hamująca, rozpędzająca się i jadąca jak z nut bez absolutnie żadnej obawy to już spory ewenement!
Autobus mija szeregowe, bieluchne domy w podmiejskiej zabudowie. Kurde, ciepło cały rok, wieczory jak na wakacjach- ci to tu mają super życie. W dodatku widzę, że nawet to życie niezłe- same dobre wozy pod domami, domy zadbane, czyste, ładne, dziatwa się bawi do późnego wieczora na ulicach. Spokojnie i sielsko tu.
Ła ła wjeżdża do...centrum. Skapowałem, że najpierw jedzie przez większość miast, żeby potem dopiero zajechać na ten dworzec. Kurde, odwrotnie niż sądziłem, no ale nic- popatrzę z krzesełka co tu jest i jakie jest, a może i coś wypatrzę, bo trafić tu nie będzie kłopotem, gdyż jedziemy bulwarami nad brzegiem oceanu.
Arrecife ma jeden jedyny wieżowiec i jest to jednocześnie jedyny poważny hotel- "Grand" (*****). Podjeżdżamy pod tę jego kolumnę i zaczyna się ciąg knajp (siedzi w nich mnóstwo ludu!), sklepów i barów. To takie tutejsze Krupówki...
Wtem z lewej mignęło mi coś jak tabliczka z napisem Hotel. Zerknąłem i widzę 2 ** przy nazwie. Oki, tu przyjdę- ale z dworca, bo jak na złość, nie ma tu przystanku.
W międzyczasie sprawdzam mój przewodnik i próbuję zlokalizować ulicę, przy której położony jest pewien polecany hotelik Cardona. Ale takiej ulicy nie ma!
No to ładnie....
Bus mija kolejne sprzyżowania, ja padam ze zmęczenia i czekam na Estacion, żeby wyleźć z tego pędzącego pudła i wreszcie znaleźć jakieś znośne lokum, gdzie będę mógł odespać zaległości i dojść do siebie.
Na którymś kolejnym przystanku bus nie odjeżdża, lecz stoi z zapalonym silnikiem. Siedzę na samym końcu dlatego z poślizgiem dociera do mnie, że ktoś coś woła. Patrzę a to "kierowniczka pędzącego pudła" woła w moja stronę coś tam...
Skojarzyłem tyle, że patrzy na mnie, a więc ...może chodzi o moja wysiadkę? Patrzę przez okno- wieczór już zapada, ale nie widzę niczego, co przypominało by dworzec! A kierowniczka dalej woła..
- Estacion łałas!
A ja półprzytomnie "Estacion de łałas?"
- Siiiii, Estacion....
Ok, gracias - rzuciłem i gramolę się z pudła...
Dworzec był akurat w remoncie, stąd moje zdumienie gdzież on jest. Wysadziłem się tak po prostu na przystanku na ulicy. Kurde, gdzie teraz?
Ruch spory, weekendowy wieczór ruszył a tu ja z wielkim jak na wczasowicza plecakiem i jeszcze torbą na ramieniu...
Kieruję się na dół, do centrum i w stronę owej promenady nadbrzeżnej, aby dotrzeć do tego hotelu widzianego z busa.
Po drodze "dokładam sobie mąk i cierpienia", ponieważ idę jeszcze na zakupy- do SPAR-a, i... dokładam 2 duże flachy napojów, jakieś półsurowe salami i jeszcze pare pierdół. Teraz to już naprawdę przegięcie- ponad 25 kg na plecach i ta cholerna torba, bez której ani bym tu nie przyleciał!
Ostatni raz takie ciężkie wory nosiłem dawno temu.
Wlokę się w ciemnym wieczorze przez centrum. Ulice są w nazwach południowoamerykańskie. Sporo tu Azjatów i Murzynów- kurde, ale kogel mogel kulturowy...jak bym znowu był w jakiejś Anglii.
Jakoś nie jestem pewien czy dobrze idę, ale cóż- po raz pierwszy tu jestem, trzeba przywyknąć, wchłonąć specyfikę i oswoić się.
Wreszcie przechodzę przez uliczki sąsiadujące z ową promenadą. Docieram pod sam hotel Grand!. Mam nosa- jak zwykle.
I zaraz znajduję za "znajomymi" już knajpami ów hotelik.
I tu zonk! Nie chcą mi dać pokoju!
Hiszpanka (taka jakaś lekko podejrzana z wyglądu, bardziej przypominała prowadzącą jakąś bimbrownię a nie hotelik...
) ni w ząb po jakiemukolwiek innemu niż hiszpański, ale cały czas mi gada, że "no no senior, no ruum". Z kontekstu wynikało, że mają wolne miejsca...
Co jest do cholery?! Ja zmęczony, wkurzony, hotelik w końcu odnaleziony a tu mi nie chcą dać pokoju!
Babka wychodzi do mnie zza okienka. Tłumaczy na migi plus jakimś łamańcem europejsko-podobnym, że niedaleko jest inny hotel i tam mnie przyjmą. I tu pada słowo CARDONA.
OLŚNIENIE!!! Cardona- przecież to właśnie to, czego szukałem, ale nie znalazłem!!!
Ok, mówię, sprawdzam dla pewności w przewodniku, ale tłumaczę jej, że nie ma tej ulicy. Babka wychodzi ze mną na zewnątrz i pokazuje gdzie iść, że to zaraz za rogiem i 2 ulice dalej, woła jakiegoś gostka mówiącego po niemiecku i ten mi wyjaśnia, że owszem- Cardona jest tu zaraz.
Danke...
Swoją drogą co to było tak w ogóle? Hotel na godziny, czy jak??? A może przykrywka hotelu, czyli de facto... burdel?
I faktycznie, Cardona była w pobliżu. Ba, nawet poniżej niej przechodziłem! Tylko że napis ani nie świecił, ani go nie widać za bardzo wieczorem.
Poczułem się, jakbym doleciał do jakiejś mety po długim maratonie.
Na piętrze za szeroką i dużą ladą siedzi jakiś gościu w średnim wieku. Mówi świetnie po angielsku.
God, thanks!!!
Bez kłopotu dostaję pokoik i prosze tylko o taki, gdzie można się spokojnie wyspać- żadne tam fiestas i inne takie...
- Ok, dam Ci taki cichy- bez hałasu ulicy.
- Oki.
Hotelik bardzo schludny, wszędzie wykafelkowany, czysty.
Cena 25 EUR/osobonoc. Ok, wszystko mi pasuje.
Nawet numer pokoju- 113, a trzynastka to mój najważniejszy i przypisany do żywota numer. Tylko, że jeszcze muszę wtaszczyć się z tymi moimi tobołami na II piętro!
Jestem tak zmachany, że bąknąłem jeszcze coś na dobranoc, ale od początku zajarzyłem, że ów gość jest z tych, którzy chętnie rozmawiają i mogą sporo mi powiedzieć.
Pokoik z oknem na małe, kwadratowe patio. Bardzo ładny, nieźle wyposażony- kurde, nareszcie!!!!
Resztkami sił biorę prysznic i tak jak stoję, tak padam na wyrko.
Odpadam z reala na... kilkanaście godzin...
CDN