Idziemy do widocznych już ostatnich wielkich skał pod klifami, które też znacznie się "przybliżyły" do oceanu, ponieważ następował przypływ i część kamieni brzegowych zaczęła być obmywana falami, które na większych głazach zaczęły rozbijać się z coraz większą siłą, co oczywiście zaraz przyciągnęło moją uwagę, gdyż zawsze lubiłem takie spektakle.
Wchodzimy na jedno wielkie kamienisko- taką pomieszaną kupę kamieni i skał o przedziwnych barwach.
Z bliska wygląda to tak:
Ale im wyżej i dalej od plaży, tym było tradycyjniej:
Powyżej biegła chyba jakaś ścieżka- tym gzymsem z prawej.
Dziwne... ścieżka tutaj???
Dokąd?
Ze zdziwieniem ujrzeliśmy nagle, że nieco powyżej nas, na skarpie powyżej plaży (ciągnie się ona mniej więcej od końca "campingu") rosną...KWIATKI! Mało tego- jest tu zieleń!
Jeszcze większe było nasze zdziwienie, gdy idąc ku tej zieleni odkryliśmy ... STRUMYK!
- Coś nie tak z tym miejscem - mówię.
- Hę?
- No stary, na takiej suchej pustyni są co najwyżej palmy i kwiotki- ale przy chałupach i hotelach. Tam je podlewają. Ale tu??? Co to tu robi???
To jakaś oaza zieleni na tej żółto-czerwonej wyspie...
I pierwszy strumyk wody- SŁODKIEJ WODY!
Pierwszy i..być może jedyny na wyspie, no bo gdzieżby miał być inny, skoro wszędzie spalona i sucha ziemia?
Stromą skarpą wdrapujemy się wyżej - aby ogarnąć jak tu wszystko wygląda i jak pięknie wyglądają bałwany oceanu rozbijające się o przybrzeżne skały...
oraz obejrzeć te "kwiotki", które zresztą okazują się mi dobrze znane, bo mam takie na balkonie w domu...
... gdy wtem słyszę Wojtka:
- "Dom! Tu jest jakiś dom!"
- Że co???!!! Gdzie- pytam.
- No patrz!
Ja cię pierniczę! Faktycznie, DOM!
Tuuuu???
Ktoś się albo pomylił, albo doznał chyba pomieszania zmysłów...
W największym zadupiu, na kupie kamieni, i przede wszystkim- POD SAMYMI, CHOLERNIE KRUCHYMI KLIFAMI ktoś zbudował jakiś dom- ewidentnie budynek mieszkalny chociaż...zaraz zaraz, coś nie tak z tym domem...
Wygląda jak barak wojskowy przysypany gruzem. Dziwny to okaz budynku zaiste...
Kurde, co to jest???
Kuźwa, to chyba jakiś bunkier raczej niż dom...
Wygląda jakby oberwał wybuchami albo szrapnelami.
Po kiego grzyba tu ten budynek w ogóle?
Nie znając odpowiedzi na te pytania podchodzimy po naprawdę stromej i gęstej od zielonej roślinności (były to jakieś nieznane mi trawy i krzewy) skarpie stoku. Klify dosłownie wiszą nam nad głowami, sceneria jest niesamowita. I właśnie w takiej scenerii widzimy, że... w takim miejscu, w tym zagrożonym obrywami tysięcy ton skał z klifu zielonym punkciku na mapie Lanzarote ktoś zbudował kiedyś coś, co wygląda na dom i teraz właśnie okazuje się, że ktoś tam chyba mieszka, bo Wojtek nagle mówi:
- Tam ktoś jest, jakaś babka...
- Żartujesz?
- No widzę jakąś kobietę. Chodzi sobie przy domu.
(???)
Ja dzisiaj przez te poranne wrażenia chyba ślepy jestem. Wybrzeże i jego formy tak mnie zajęły, że dopiero po chwili widzę, że tam naprawdę ktoś jest. Ba, za chwilę z "domu" wychodzi jakiś facet...
- To chyba nie są turyści"... mówię.
No i cóż się okazało?
Skoro już wleźliśmy na cudzą ziemię, w czyjeś progi niemalże- to wypadało by się chociaż przywitać.
Tak też czynimy, ale przy okazji zadaję takie trochę "głupie pytanie kontrolne".
- "Wy tu mieszkacie?"
Kobieta kiwnęła głową.
Spojrzeliśmy po sobie z Wojtkiem, gęby nam się uśmiechnęły...
Oto po raz pierwszy w życiu obaj napotkaliśmy prawdziwych pustelników!
Dla mnie to gratka, nie było jeszcze okazji zagadać z pustelnikiem, a tu - o losie- para pustelników!
Co popchnęło ludzi do zamieszkania w takim miejscu- gdzie na łeb w każdej chwili może polecieć cała kupa kamieni a nawet kawał klifu?!
Zapewne chęć odosobnienia i...spokoju.
Ja ich chyba rozumiem- tu jest bowiem to, co tak do leczenia duszy i ciała potrzebne- spokój, brak hałasów cywilizacji i wspaniałe obcowanie z przyrodą- dziką, trudną ale niezmienioną.
Non stop szum oceanu, wiatru i śpiew mew.
Aaaajjjj!
Ale... prowadzi tu tylko wąska ścieżka, nawet trudna do przejechania rowerem. Od miejsca gdzie można zostawić pojazd jest jakieś ponad 2km.
Tylko piechotą. I nosić trzeba zakupy.
Widocznie nadal są ludzie, którzy chcą mieć traperską codzienność, tyle że tu ani lasów, ani dzikiej zwierzyny.
Ani rzek. A, sorry- jest strumyk.
Ale ta woda jakaś dziwna.... jakby śmierdzi. Ten dziwny zapach uderzył nas wcześniej i nawet coś tam mruknąłem Wojtkowi, że jakoś z tej zieleni wali jak ze ścieku.
Może szambko jakieś mają?
No bo gdzieś z mieszkania jakieś odpływy czy nieczystości zostają.
Nie przypuszczaliśmy jednak, ze to może być pochodzenia mieszkaniowego, więc podejrzewaliśmy, że to te dziwne rośliny tak śmierdzą.
A tu jakaś "kanalizacja"...
Dziwne. Ni z tego ni z owego znaleźliśmy się w niecodziennej sytuacji, gdyż w miejscu gdzie absolutnie nikt nie chodzi (bo i po co, skoro "nic tu nie ma"?) napotykamy "mieszkańców" i włazimy w ich teren.
Żeby nie odczuli, że to najście wyjaśniam, że nie przyszło nam do głowy co tu możemy spotkać. Chcieliśmy obejrzeć te rośliny i pójść pod klif.
Facet zna angielski i zamieniamy kilka zdań.
Najchętniej bym z nimi szerzej pogadał, bo to wyjątkowa sytuacja i ciekawi mnie co tu robią i od jak dawna tu osiedli.
Najdziwniejsze jest jednak to, że dowiedziałem się wkrótce potem tych rzeczy ale nie od nich!!!