Wiesz że masz rację?
Dlatego czas na kolejny odcinek- bogatszy.
Czas na krainę wulkanów.
Ale wpierw jedziemy do Yaizy, zobaczyć tę sztandarową, białą miejscowość, symbol wnętrza wyspy i prawdziwą oazę miejscowych, niezabudowaną hotelami.
Po drodze mijają nas rozpędzone "Boogies" wyładowane głównie Anglikami. To fajna frajda i szybka, ale droga, znacznie droższa od quadów.
Zwiedzamy "centrum" Yaizy, oglądamy obrzeża z ładną i zadbaną zielenią,
której jakoś w centrum nie brakuje-
dzięki niej można uwierzyć, że nie jesteśmy na wyspie-pustyni
i bardzo ciekawy cmentarz na koniec.
Idziemy do sklepiku, ale nie umiemy znaleźć spożywczaka a mamy braki w pieczywie. Jakaś miła senorita nam pokazuje i po angielsku z uśmiechem kieruje na północną część. Idziemy se "piechty" co by zdrowiej było a i z wiaterkiem, bo w aucie za gorąco. Po drodze obserwujemy dość rzadki widok- miejscowi w sam środek upału dłubią wokół swego miejsca. Wygląda to jakby Legia Cudzoziemska malowała płot...
No i faktycznie- tuż za rogiem i dwie uliczki za "rynkiem" (jeden z najmniejszych jakie moje oczy widziały) jest market- nawet fajnie zaopatrzony. Obkupujemy się i wio- w krainę wulkanów tą amerykańską "autostradą diabła"!
Wylatujemy z Yaizy...
Ponownie wjeżdżamy między "hałdy" jak na Ślunsku i do budki po bilety. Zapomniałem po ile były, ale nie były strasznie drogie.
Natomiast z mojego punktu widzenia fatalne było to, że nie ma tam na terenie Parku Timanfaya możliwości swobodnego zwiedzania. Niestety, trzeba się dostosować i wsadzić tyłek w autokar z masą ludzką z całego świata i gapić się przez szybę na okolicę. I te szyby autokaru mnie właśnie najbardziej denerwowały, no bo jak to- tu taki cud natury, w takich kolorach i mam fotografować normalnie przez zatłuszczone, popalcowane i porysowane szyby autobusowe???
SYF!!!
Całe szczęście, że miałem polarek ale wiedziałem z doświadczenia, że i to bywa za mało. Gdy autobus w ruchu- trudno to opanować, tu się słońce odbija tam zaraz ktoś się wierci, autokar skręca i...ustawienia polarka szlag trafia...
I tak w kółko, a zakrętów na trasie "zwiedzania" nie brakuje...
No nic, wjeżdżamy na zatłoczony już parking położony na takiej jajcowatej, stożkowato wulkanicznej górce, pod nachyleniem jak trzeba.
Jeden tłum wytacza się z autokarów, drugi czeka na wtłoczenie.
A trzeci nadjeżdża i za chwilę roi się na parkingu.
Poczuliśmy się z Wojtkiem jak na jakiejś masowej imprezie plenerowej. I te ciuchy turystów- kolorowe szmatki ludzi kochających wygody i hotele. Brakowało tylko piesków na smyczy i wachlarzy na upał.
Młodsze Angielki i Niemki porozbierane prawie do rosołu.
Decydujemy się od razu załadować w to autobusisko, bo potem będzie jeszcze gorzej. Jak się skończy przejażdżka zobaczymy co potrafią wulkany i spróbujemy zrobić sobie mini grilla.
Ale niestety, musimy poczekać, bo autokar już pełny, a kolejne w trasie. Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie- plac w jednej chwili pusty za moment zmienia się zbiegowisko.
Idziemy więc obadać ów "water-fire-show".
Są tam dziury w klepisku z tulejami wpuszczonymi w skałę na pewną głębokość do szczelin dokąd dochodzi gorąc wulkanu. I do tych tulei facet a'la Gwatemala prison wlewa wiadro wody.
Kilka sekund na odsunięcie i BUCH!
Słup wody z gorącą parą strzela na kilka- kilkanaście metrów. No taki gejzer na zamówienie...
Potem pokaz typu jak "wulkan pali chwasta".
I na koniec- obiecany grill! Wojtek ma "materiał" ze sobą. I robi z niego użytek...Był to taki mini grill w wersji podstawowej- bułka z serem. Wersja restauracyjna jest na górze- tam mają prawdziwy, wyjątkowy grill na wulkanie- kiełbaski sobie leżą a wulkan je smaży swym ciepełkiem.
W końcu wtacza się autokar- wylewa z niego tłum- po czym szoł rozpoczyna się od nowa i tak w kółko- aż do zamknięcia Parku.
Ciekaw jestem po którym razie zaczyna się to nudzić...?
Przejażdżka.
Jakby to rzec- nie ma wielkich wrażeń, ale są ciekawe miejsca, a dopiero pod koniec jest naprawdę ciekawie, bo jedzie się przez miejsca, gdzie topiły się skały niczym ser na grillu i czekolada na patelni.
I to jest zastygłe, tak jak zostało po erupcji i wielkim gotowaniu magmy.
I to jest faktycznie warte uwagi, bo nigdzie u nas tego nie ma.
Gdyby było pod wodą też by się tego nie widziało. A te cuda są na wierzchu i można je bez trudu obejrzeć. Tylko że zbyt krótko. Bus zatrzymuje się w paru miejscach na chwilkę- w tych ciasnych pasażach gdzie topiły się kolejne warstwy skał i spływały- też.
Ale tu musiało być piekielnie gorąco!
Widać przebieg szosy w paru miejscach.
Wycieczka od razu przypomniała mi rejs na Kornaty- tak samo masowa i tak samo charakterystyczna. Tylko rodzaj atrakcji inny.
Jednak przez swoją niezwykłość tej wulkanicznej historii i jej pozostałości jest to wycieczka wyjątkowa. Nawet na Islandii wulkany ogląda się inaczej i jest to całkiem inny krajobraz.
Tutaj oglądamy jakby przekrój przez górną część ziemi.
Tu- w ramach gorących i plażowych wakacji- jest to taka kropka nad i.
Ale bez tej kropki pobyt na Lanzartoe byłby goły jak pobyt w Rzymie bez zaliczenia Colosseum czy Placu św. Piotra.
Ruszamy!
Aliści szyba doprowadzała mnie do nerwów i wykrzywienia twarzy w coś, co tylko dla największych optymistów mogło być uśmiechem, to jednak coś tam było widać. Publika jednak szybko się podnieciła tymi widokami - zwłaszcza gdy trasa wiodła na krawędzi kolejnego krateru - położonego wyżej- i gromadnie wierciła się i rzucała do okien. Miałem to szczęście, że obok mnie siedziała...moja torba fotograficzna, nie dałem sobie wydrzeć miejsca i na bezczelnego rozwaliłem ją ta, żeby każdy kolejny kandydat na to miejsce na widok tych wywalonych po siedzeniu bambetlów dał sobie spokój z chęciami zajęcia tego miejsca. Udawałem zapatrzonego w szybę i nieobecnego- pomaga też udawanie śpiącego- jakoś niepożądane towarzystwo rezygnuje gdy widzi jak jakiś biedak zmachany zapewne sobie śpi- ogół ludzi jest na tyle uprzejmych, że nie chcą męczyć biedaka... Poza tym, na szczęście tych ostatnich parę miejsc pozostało wolnych- przewodnicy nie ładowali busów koniecznie na full.
Tak więc nie miałem zbędnego towarzystwa obok (Wojtek siedział w rzędzie za mną i też był sam- chcieliśmy mieć swobodę ruchów do focenia) i musiałem mierzyć się tylko z tą cholerną szybą. Próbowałem ją przecierać i nawet stała się czystsza, ale...daleko było do ideału.
Pomyślałem że człowiek leciał taki kawał drogi żeby zobaczyć ten cud natury i porobić zdjęcia a tu się okazuje, że pomiędzy mną a nim będzie jakaś przybrudzona szyba. Cóż za krzywy uśmiech losu...
W pewnej chwili towarzystwo autobusowe zaczęło przypominać masę przetaczającą się i kiwającą raz w lewo a raz w prawo- zależnie od tego jak skręcał bus. Wjechaliśmy na chyba najwyższy szczyt. Widać było hen hen same wulkany i białe osady.
I trasę dopiero przebytą oraz morze.
Upał był niezły, ale klima w busach bez zarzutu- było nawet aż za chłodno...
Obok jakaś pół-goła Angielka zachwycała się przy swoim Angliku.
A paru facetów zachwycało się jej urodą zamiast wulkanami...
A ściślej rzecz biorąc- to ów zachwyt dotyczył jej tyłka- który niemal wyłaził z bardzo kusych spodenek, no więc paru emerytów sobie mogło pomarzyć i się pouśmiechać ukradkiem.
Na górce wreszcie jakaś panoramka- widać szeroko i daleko.
W końcu coś sfocę sensowniejszego. Tylko że i tak trzeba będzie tę przeklętą szybę stemplować, bo robiąc szerokim 16mm obiektywem okazuje się, że z jednej strony refleksów nie ma, ale po drugiej stronie już są...
Wrrrrrr......!!!
W końcu zjeżdżamy w dół, ze skarpy obserwowanej wczoraj widać karawanę wielbłądów (ponoć fajna rzecz, ale śmierdzi się potem takim wielbłądem!) i wycieczka się kończy.
Standard zaliczony- wrażenia jak najbardziej pozytywne. Nie był to Salto Angel czy Roraima na szczycie, albo Mc Kinley, ale...było to jednak coś całkiem innego niż reszta...
Tłum wytacza się z autokaru i niemal natychmiast idzie obok- jedni do kibla a drudzy na pokaz ogniowo-parowy.
Czytałem te opisy i nie chce mi się po raz nie wiem który tego samego opisywać. No po prostu taki mały szoł- tam pod skorupą drzemie ciepły wulkan, który daje tyle gorąca na górę, że można z tego albo grillować, albo ogrzewać, albo powodować gwałtowne parowanie wody, albo... można tym gorącem palić. Facet w stroju przypominającym jakąś partyzantkę kubańską albo więzienie w Gwatemali rzuca wiązkę tutejszego "siana" (jakieś krzoki i chwasty suche), które zaraz się zapala i spala.
A ludzie przeżywają to tak, jakby chodziło o sztuczne ognie na Sylwestra niemal.
Owszem, fascynujące jest to, ze tam - tuz pod nogami jest tak gorąco. ALe najlepiej widać to na żeliwnym grillu wystawionym obok. Wojtek tam przyrządził tę swoją bułkę. W kilka minut było gotowe!
Najfajniejsze jest to, że odbyło się to z zerowym zużyciem prądu i opału!
Gdyby tak można tym ciepłem ogrzewać nasze chałupy w styczniu czy grudniu.... A wyspiarze mają tyle tego ciepła i...zero zimy!
Los bywa przewrotny.
Opuszczamy tę magiczną, piekielną krainę siarki, ognia, diabła i koloru.
Teraz czas na coś innego. Reszta wyspy czeka!