Pogoda na Papagayo była nierówna.
Od ponurawej:
po ładną i dalekowidokową- z chmurkami.
(w oddali góry na Fuercie).
Generalnie, sprawdziły się ostrzeżenia mówiące, że nie ma co liczyć na regularnie bezchmurne niebo i czyste panoramy. Że często są chmurki, mgiełki itd.
Potem wyszło słońce i dało mój ulubiony efekt srebrnego lustra na wodzie.
Ale ten samotny, cichy i relaksujący wieczór i poranek to było coś najlepszego. Tylko ja i przyroda. Czasami przyroda podchodziła w moje pobliże.
Tak więc nastał kolejny dzień.
Nastała też świadomość upływu czasu i mojej sytuacji.
Kończył się tydzień przeznaczony na Lanzarote a ja jeszcze nie widziałem większości z atrakcji!
Trzeba było zdecydować co dalej, jak dalej i...CZYM dalej.
Rower został zdegradowany na rzecz autobusu, bo podstawowym problemem był brak bazy. To, na czym opierałem wszystkie założenia- czyli campy- prysło, odeszło.
Pomyślałem, że skoro oficjalny camping na Papagayo jest nieczynny i nie ma tu czego szukać (a juz w ogóle mowy nie ma o pozostawianiu czegokolwiek), to co będzie na półoficjalnym- na Famara?
I w ten oto sposób plany wzięły w łeb, a ja musiałem pomyśleć nad innym sposobem na zwiedzenie wyspy.
Kończył się dzień. Popływałem do woli, poleniuchowałem do woli. Nasyciłem się widokami do woli.
Od czasu do czasu coś przepływało...
Opalony, przypieczony, zbieram powoli manele i żegnam się z Papagayo- golasolandem.
Znowu idą chmurki... Kurde, jak przyjechałem było pochmurno, jak wyjeżdżam jest pochmurno...
I znowu ta okropna pseudo-szosa!
Już po kilkuset metrach zaczynają się znane problemy z torbą, tu opada, tam obciera.
Kurde, niech to szlag!
Mam dość tego telepania i szkoda mi torby- jest jak nowa, kupiona specjalnie na takie okazje, jako ze idealnie mieści się w moim wędrownym worze-Karrimorze.
Co chwila stop i poprawianie. Wprawdzie teraz jazda jest lżejsza, bo zjadłem, wypiłem sporo z ładunku, ale....jest jakiś zaduch poupalny, więc gardziołek wysycha szybko, a mnie został już tylko bidon z wodą zebraną pod wpływem cierpliwości i konieczności z owego kraniku na campie (który już ledwo zipał).
Powoli kończy się dzień a ja walczę z kraterami na szosie oraz z wybojami i trzęsieniem tyłka- no i z obsuwającą się torbą.
Tym razem, jadę ową główną drogą omijając rozległe obrzeża Playa Blanca. Tylko że i teraz ta droga wyprowadza mnie w pole. I to dosłownie, bo wjeżdżam w jakieś rolniczo- terenowe przygody- ze smrodkiem z jakiejś farmy i niesamowicie kurzącą drogą gruntową z ubitym żwirem i kamieniami. Syf... ciekawe, jak będę wyglądał jak wjadę do "cywilizacji"?
Przestraszą się mnie chyba- cały siwy od kurzu drogi.
Wreszcie - oglądając z daleka ciągi hoteli i wiosek wakacyjnych - dojeżdżam do jakiegoś kompleksu i poznaję trasę, gdzie wcześniej jechałem.
Ufff, miasto.
Ale jestem tu nie z sympatii, lecz z konieczności.
Rozczarowany i zły, ale i upieczony na patelni plażowej, więc...cel osiągnięty- jeśli można tak powiedzieć...
Marzyły mi się pewne turkusowe jeziorka opisane przez Franka, pod salinami, ale musiałem je zostawić.
Idę na zakupy do Spar'a, ładuję w siebie całą flaszkę ulubionego napoju z brzoskwiń, kłócę się z ochroniarzem, narzekam w duchu, że i tu są wszędzie ciapaci oraz niezbyt pracowici kolorowi, którzy przyjeżdżają chmarami do takich bogatszych i wygodnych krajów (maniana to dla nich chleb powszedni, jak ktoś nie lubi się "przepracować" to tu ma raj....), bo po pobycie w UK mam ich już serdecznie dość, a tu miało być kolorowo i plażowo oraz turystycznie, a nie imigracyjnie i azylowo...
No nic, skoro ich tu przyjęli, to pewnie mogli, ale zastanawia mnie, że wszędzie są kamery i ochrona- widocznie nie bez powodu... wczasowicze jednak raczej nie kradną w sklepach.
Obładowany znowu jak wielbłąd (jak zwykle nakupiłem śliwek i napojów) idę na stację i...czekam na ostatni autobus do.... Arrecife.
Podjeżdża... wsiadam, znowu "baba" za kierownicą (tutaj chyba z 30% kierowców busów to kobiety, ale jak fajnie jeżdżą!). Płacę 3.15 EUR i jadę jak do domu- do Cardony....do bazy...
Po ok. 40 minutach jestem w stolicy. Podjeżdżam z "dworca" B przy bulwarze nadbrzeżnym i melduję się w Cardonie, zjechany, zmachany, ale...zadowolony, że tym razem niczego nie trzeba szukać, o nic pytać, nigdzie błądzić. Czuję się tu jak w domu.
I tak właśnie dobiega końca owa moja "rowerowa wyprawa" po Lanzarote...