W ramach podziękowań za liczne wskazówki dotyczące Chorwacji i Czarnogóry, jakie udało mi się na tym forum znaleźć, postanawiam odwdzięczyć się skromną relacją z mojej podróży. Jeśli uważacie, że za dużo tu Czarnogóry - przeniosę do działu niechorwackiego
Oto plan:
Mlini koło Dubrownika: 25.08 – 30.08 (zdecydowanie za krótko!)
Ulcinj: 30.08 – 05.09 (niestety za długo…)
Herceg Novi: 05.09 – 07.09 (wprowadzone do planu podróży tylko po to, by mieć blisko na dubrownickie lotnisko i także uważam, że to jednak było za krótko.)
Pomysł na wakacje powstał dość szybko, potem już tylko delikatnie się zmieniał (a konkretniej wydłużał nam się planowany pobyt koło Dubrownika).
Zaczęło się tak: usłyszałam od brata, który rok temu spędził wakacje na wycieczce objazdowej po Bałkanach (wycieczka w stylu „całe Bałkany w 10 dni”, koszmarek), że Czarnogóra jest absolutnie przepiękna i koniecznie tam musimy jechać. Zestawiłam ten fakt z informacją o niskich cenach w owym kraju i wyszła mi całkiem kusząca wizja wakacji. Skupiłam się na Ulcinju, podczas gdy brat był w Kotorze… Dopiero po jakimś czasie ogarnęłam, że to dwa różne światy. Uparłam się jednak na ten Ulcinj i teraz trochę żałuję. Ale o tym później.
Zaczęłam więc szukać tanich biletów lotniczych (autka dobrego nie mam, a poza tym jedziemy we dwoje i bilety za samolot wychodzą taniej niż paliwo i te wszystkie papierki). Oczywiście czarnogórskie linie lotnicze nie prezentowały się zbyt atrakcyjnie, ale za to znalazłam tani lot do Dubrownika. Zerknęłam na mapę, gdzie ten cały Dubrownik jest. Bardzo blisko do Czarnogóry – OK.
Hmm, a co ciekawego tam jest, skoro już będziemy w tej Chorwacji…?
I tak oto zaczęłam przeglądać zdjęcia tego miasta. Wiecie, te takie najpopularniejsze, z widoczkiem na Stari Grad. Patrzę i patrzę i coś mi się kojarzy… Pokazuję facetowi i mówię „no prawie jak King’s Landing z Gry o Tron to wygląda…”. Chwila namysłu i… Hmm, a może to JEST King’s Landing?! Ostatecznej odpowiedzi udzieliła Wikipedia. I już wiedzieliśmy, że w Dubrowniku musimy posiedzieć parę dni
Dlatego też Dubrownik upłynął nam pod znakiem Gry o Tron i szukania tych wszystkich miejsc, w których był kręcony serial. Całkiem porządny research przeprowadziłam wcześniej. Dowiedziałam się też, że są do kupienia wycieczki po tych wszystkich zakamarkach, wraz z panią pokazującą na tablecie fragmenty serialu, ale to mnie kompletnie nie kręciło. Wolałam znaleźć te miejsca sama.
Całe wakacje są planowane tylko i wyłącznie przeze mnie – mój partner jest szczęśliwym odbiorcą wszystkich naszykowanych przeze mnie „atrakcji”.
Dzień 1 (25.08): Wrocław -> Mlini
Najpierw podróż.
Była całkiem udana. Najpierw zamarzaliśmy na wrocławskim dworcu PKS w oczekiwaniu na tradycyjnie spóźniającego się Polskiego Busa. Potem zamarzaliśmy na berlińskim lotnisku. Na (nie)szczęście dość szybko zrobiło nam się gorąco, albowiem postanowiłam z nudów sprawdzić, czy aby na pewno moja walizka zostanie uznana za bezpłatny bagaż podręczny. No i… NIE. Dość lekceważąco podeszłam do zasady „56cm WRAZ Z rączkami i kółkami”, bo przyzwyczaiłam się do tych takich lotniskowych stanowisk pt. „sprawdź, czy twoja walizka ma dobre wymiary!”, które są pionowe, a tu niespodzianka – EasyJet preferuje poziome. Moja walizka za nic w świecie nie chciała wleźć tam, gdzie miała wleźć.
Jako, że mieliśmy jeszcze trochę czasu do lotu, zaczęliśmy kombinować. Mieliśmy do wyboru albo a) modlić się, żeby nam nie sprawdzili wymiarów bagażu i nie kazali płacić dodatkowych 80 euro albo b) kupić walizkę w odpowiednich wymiarach pod warunkiem, że będzie kosztować mniej niż 80 euro. Na szczęście zaraz wpadliśmy na inne, idealne rozwiązanie – postanowiliśmy odkręcić rączkę od walizy! W tym celu zaczęliśmy pytać ludzi na lotnisku, czy przypadkiem nie noszą przy sobie śrubokręta lub czy wiedzą, gdzie w pobliżu lotniska można śrubokręt kupić. Po parunastu minutach ktoś powiedział nam, gdzie jest najbliższa stacja benzynowa. Udaliśmy się tam i pożyczyliśmy od sprzedawcy wyżej wspomniane narzędzie, po czym, w poczuciu bycia prawdziwymi Polakami, zaczęliśmy rozkręcać walizę na środku sklepu. I teraz mam walizę o idealnych wymiarach. Bez rączki.
***
Sam lot był świetny. Przyznaję, niezbyt często latam samolotem, a jeśli już, to zazwyczaj tak się składa, że latam wieczorem albo w nocy lub po prostu w chmurach i nie jest to żadna atrakcja, bo nic nie widać. Dlatego też wciąż jestem na etapie podniecania się widokami za oknem – zwłaszcza, jeśli leci się nad fantastyczną linią brzegową Chorwacji i na niebie nie ma ani jednej chmurki. I to właśnie podczas lotu pierwszy raz zobaczyłam Dubrovnik – miasto, które zachwyciło mnie od tego pierwszego wejrzenia.
Wysiedliśmy z samolotu na płytę lotniska i – tu miłe zaskoczenie – nie uderzyła nas nieznośna fala gorąca, lecz bardzo fajny, lekki wiatr i ciepło. Zapach powietrza był świetny – pachniało jakimiś kwiatami, owocami i morzem albo może po prostu świeżością? W każdym razie wszystko prezentowało się cudownie.
***
Dojechaliśmy do Mlini i zostaliśmy przywitani przez gospodarzy winogronami i różnego rodzaju napojami. Potem dokładniej opiszę (a właściwie zupełnie szczerze zareklamuję) miejsce, gdzie mieszkaliśmy – Apartments Galic.
Zanim zebraliśmy się stamtąd i wyruszyliśmy w kierunku plaży, była godzina 18. Umieraliśmy z głodu, a ja się oczywiście naczytałam w necie o wspaniałościach Konoby Lanterny w Mlini, dlatego też tam poszliśmy. Pierwszy posiłek był więc bardzo udany, zarówno pod względem walorów smakowych (spaghetti z owocami morza i rybka, niestety nie pamiętam, jaka + 2 piwa), jak i kwestii ekonomicznych (coś około 200Kn). Przeszliśmy się tylko wybrzeżem, ale nie weszliśmy do wody, obiecując sobie, że zrobimy to jutro…
...i nie był to bynajmniej pierwszy raz, kiedy takie obietnice złożyliśmy.
***
Ciąg dalszy nastąpi. Zdjęcia też się pojawią