Teraz o naszym hotelu
"Transatlantique", mieszczącym się w starym budynku z 1922 r., ostatnimi czasy odnowionym.
Pokoje były tu najgorsze z tych, w których spaliśmy w czasie wycieczki - strasznie CIASNE! Generalnie wszystko było - prysznic, klima, telewizor ( pierwszego ranka w Agadirze z ciekawości
włączyłam TV, żeby zobaczyć, jakie tu mają programy - a tam
reportaż o Fromborku i Koperniku)... Z pewnością przestronniejsze pokoje też tam mają, ale nam się nie trafiły. Największą ciekawostką były różnorakie zakamarki i "tajne" korytarzyki hotelowe - nawet bagażowi
mieli problem z orientacją, gdzie się który pokój znajduje. Tu chyba jedyny raz poddałam się
do końca rytuałowi wnoszenia bagażu. Na szczęście trafiłam na "znawcę" tutejszego labiryntu i walizkę - po uświadomieniu drugiej stronie, że BARDZO mi zależy, żeby torba szybko znalazła się na miejscu - miałam w pokoju szybko, czego nie mogą
powiedzieć niektórzy błądzący po hotelu
w towarzystwie swoich bagażowych.
Mankamentem naszego pokoju było jego położenie tuż nad nocnym klubem (niezłą imprezkę tam mieli
w środku tygodnia), chociaż może dla kogoś innego byłaby to zaleta
.
Plusem hotelu jest jego położenie w centrum Casablanki, co umożliwiło nam dotarcie tego popołudnia w miejsca, które chcieliśmy jeszcze zobaczyć.
Postanawiamy zacząć od starej medyny
póki jest jeszcze jasno. Podążamy w jej stronę Bulwarem Mohammeda V - sporo tu domów z czasów kolonialnych.
Tuż przy wejściu do medyny, na ruchliwym Placu Narodów Zjednoczonych, mieści się ekskluzywny hotel Hyatt Regency z kawiarenką nawiązującą wystrojem do słynnego filmu "Casablanka". Nie zamierzam tu jednak wchodzić - może następnym razem
, jak przyjadę tu z bardziej napakowanym portfelem. Teraz bardziej uśmiecha mi się wizyta w jakimś sklepie pełnym wyrobów miejscowego rzemiosła. Nie, żeby coś od razu kupić
, ale fajnie się patrzy na te różnorakie kolorowe cudeńka. No i jako "polska dobra kolega" jesteśmy tu bardzo miło przyjęci
. Początkowo co prawda tradycyjnie wzięto nas za Rosjan i od razu zawołano pana, który kiedyś bywał u nich w kraju - a ten Marokańczyk to prawdziwy słowiański poliglota i od razu poznał się na naszej mowie i zaczął sypać nazwami polskim miast - "Wrocław" był mu obcy, ale pewnie teraz już sobie zapamiętał
.
Główna brama do starej medyny znajduje się tuż przy wieży zegarowej.
Pilot dziś kilkakrotnie ostrzegał, że medyna w Casablance to
baaaa...aaardzo niebezpieczne miejsce! We wszystkich przeglądanych przewodnikach pisanych też są takie same opinie - ale my jesteśmy przekorni i oczywiście WCHODZIMY! Trzeba przeżyć jakiś dreszczyk emocji... No i jak się okazało, obawy były bezzasadne. Nikt nas
nie okradł, nie pobił, nie nagabywał...
Za to oprócz suków obejrzeliśmy sobie prawdziwe zwykłe życie medyny, bo każda uliczka w bok to już kraina zupełnie nieturystyczna! No i te małe hoteliki
z cenami ponad połowę niższymi niż tam, gdzie śpimy. Czyściutko, łazieneczki i ściany w kolorowych mozaikach... Chętnie chociaż na jedną noc
zatrzymałabym się właśnie w takim miejscu.
No i jeszcze jedzonko - smaczniutkie, chociaż niewyszukane
. Fakt, czasem trzeba się wykazać odwagą , a może po prostu niefrasobliwością
, żeby zdecydować się na potrawy z medyny. My zaryzykowaliśmy i tego dnia, w każdego do końca wycieczki
i żadne z zabranych leków nie były potrzebne
. Czasem tylko noszona w plecaku piersióweczka była w zapobiegawczym użyciu, ale akurat tego popołudnia w Casablance nie mieliśmy jej ze sobą - odkażanie zaserwowaliśmy sobie dopiero po kilku godzinach w hotelu.
W małych budkach na medynie serwuje się zazwyczaj tylko jedno danie. Na pierwszy ogień poszła jagnięcina. PYCHA! Trochę gorzej wyglądało jej przyrządzanie
. Z wielgachnej góry mielonego mięska, osłoniętego przed muchami tylko
dużą ilością gałązek naci pietruszki, "kucharz" łapskami (raczej nie były umyte
) wybierał co nieco, formował małe kebabki, nizał je na szpadki i wrzucał na grilla,a po pięciu minutkach pakował w smakowitą okrągłą plaskatą bułę i posypywał bardzo aromatycznymi przyprawami. Kosztowało to jakieś 1 euro za porcję, dla mnie taka ilość byłaby zupełnie wystarczająca na dziś, gdyby nie zupa w którejś z następnych jednodaniowych jadłodajni. Stoi sobie na małym ogniu wielgachny gar
i kusi przechodniów wydobywającym się spod pokrywki aromatem
- i jak tu się oprzeć? Brzuszek-łakomczuszek zadowolony jest z wyśmienitej zupki - to taka zawiesista grochówka (a może soczewica?) przyprawiona bardzo pachnąco i polana oliwką , do tego jako zagęszczacz oczywiście tutejsze wyśmienite pieczywko. Mniam, mniam
.
Przy okazji o zwyczajach zajmowania miejsc (o ile w ogóle są jakieś stoliczki
) w tego typu knajpkach. W miejscach, gdzie jest wielu turystów, nie ma problemu, gdy kobieta chce zasiąść do stołu w jednym pomieszczeniu z mężczyznami, ale tam gdzie jadają tylko miejscowi, to już nie jest
takie oczywiste. To królestwo mężczyzn, bo to oni przesiadują tu całymi godzinami (nawet dniami
) czasem przy jedzeniu, najczęściej tylko przy słodkiej miętowej herbacie. No i często nie życzą sobie, żeby tuż obok zasiadały kobiety... Ale że są zazwyczaj mili i uprzejmi - idą na ustępstwo. Jeśli preferują tarasik przed lokalem - panie muszą na jedzonko wejść do środka. W innych miejscach ulubione przez panów są wnętrza
tak było przy naszej zupce, dlatego wystawiono nam stolik i krzesełka na zewnątrz i jedliśmy w ciasnym przejściu między warzywnym straganem a wejściem w wąską uliczkę do mieszkań w medynie. A kto przechodził obok, to "obowiązkowo" życzył nam smacznego
. I jak tu źle myśleć o Arabach
?
Kiedy najedliśmy się już tak, że brzuchy mogłyby popękać, akurat muezin zaczał wzywać wiernych na wieczorną modlitwę, no i było już ciemno
. Postanowiliśmy nie kusić losu i czym prędzej opuściliśmy medynę.