Zjeżdżamy w kierunku plaży, wjazd jest płatny, 10 kun? Chyba tak. Parkujemy kawałek dalej od wody niż niektórzy z plażowiczów, którzy chyba z aut robili sobie osłony przeciwsłoneczne, rozkładamy się na trawce, hmm... jaka miła odmiana
Trudno powiedzieć, czy nam się tu podoba, miejsce śliczne, czemu nie, ale ludzi sporo, sporo aut, jednak bliskość wody i brak kamieni sprawia, że zostajemy. Tylko ta woda jakaś zimna, nad Velebitem wiszą jeszcze ciemne chmury z rana, jest jakoś tak... nie do końca fajnie, teraz powiedziałabym, że trzeba było zabrać się stamtąd i jechać dalej, ale zostaliśmy... na krótko.
Córa wchodzi do wody, drepcze tam i z powrotem, obserwuję i ją i widoki i chmury...
W końcu młoda decyduje się na nurkowanie z rurką, mąż przejmuje kontrolę nad nią, ja układam się na trawce i wydaje się, że będzie miłe plażowanie, wtedy z lewej strony mojego kocyka parkuje wypasiony terenowy samochód, a z drugiej peugeot na zagrzebskich numerach.
Grrrr... dziecko w wodzie, więc nie będę się przenosić, niech im będzie, leżę dalej.
Rodzinka z terenówki idzie się kąpać a ja obserwuję sąsiadów z prawej strony. Z auta wysiadła kobieta, po 40-stce, z mężem. Rozłożyli leżak, postawili lodówkę, po czym kobieta wyprowadziła z auta staruszka. Założyła mu kamizelkę ratunkową, pozapinała i od razu wprowadziła do wody. Zamarłam... jak to? tak po prostu? bez ochłodzenia ramion, klatki piersiowej? sruuu do Adriatyku i gotowe?
Starszy pan ewidentnie ma za sobą udar, wylew, czy coś w tym stylu... może ta kąpiel to jakiś rodzaj terapii, ale to na basenie, nie w morzu chyba, człowiek ma po 80-stce.... no nie, nie... nie podoba mi się to jakoś. A może się czepiam, może robią tak nie pierwszy raz. Starszy pan pływa, ramiona poruszają się powoli, ale pływa... kobieta żartuje na plaży z mężem, śmieją się... głupio tak się przyglądać, pewnie wiedzą co robią.
Przewracam się na plecy, wkrótce przysypiam.... słyszę jak przez mgłę uparcie powtarzane słowo, może imię... potem ktoś krzyczy: "Sv.Duh , Novalja...." , co jest grane? Obracam się i widzę mojego męża reanimującego na krawędzi wody i plaży tego starszego pana, pomaga mu mężczyzna, który wcześniej pływał na desce, kobieta krzyczy do telefonu...
Jezuuu , co się stało?!
Pierwsza moja myśl to wyciągnąć z wody córkę, młoda wychodzi przerażona, ludzie wstają z miejsc, jednak nikt nie podchodzi, nie ma tłumu gapiów. Mąż z mężczyzną z deski próbują wytłumaczyć kobiecie, żeby się odsunęła, żeby nie podnosiła taty, żeby pozwoliła im go reanimować, ona krzyczy, starszy pan nie daje znaku życia.
Po straszliwe długich 10 minutach słychać zza gór sygnał karetki, wreszcie jest, reanimację przejmują lekarze, nic nie pomaga, staruszek dostaje adrenalinę, walka o jego życie trwa, ktoś przynosi kobiecie wodę z cytryną.... a mi brak słów... brak mi do dziś. Zła jestem, że nie obserwowałam staruszka, może bym zdążyła coś zauważyć... on nie powinien znaleźć się w tej zimnej wodzie, tak po prostu "wrzucili" go do wody. Ale czy ja mam prawo ich oceniać... stało się...
Ludzie zaczynają się pakować i opuszczają plażę, mąż zmusza nas do tego samego, nasza obecność jest już zbędna, gdy wsiadamy do auta sanitariusze niosą z karetki miskę i ręczniki... nigdy się nie dowiem, czy udało się, czy ten człowiek przeżył, chcę wierzyć, że tak... ale boję się, że nie...
W drodze do domu mąż opowiada co się stało: W pewnym momencie starszemu panu przekręciła się kamizelka, kobieta weszła do wody i poprawiła ją. Chwilę później mąż usłyszał , że ona gwiżdże w gwizdek przy kamizelce, mąż woła jej męża i razem wynoszą staruszka z wody. Jest nieprzytomny, nie wiadomo co się stało... może zawał, wylew... raczej nie zachłyśnięcie... resztę już widziałam sama.
Milcząc wracamy do Mandre. Marija jak zwykle wita nas radośnie przy furtce. Pyta jak spędziliśmy dzień.
Próbuję powiedzieć co się stało... łzy same płyną po policzkach ... "zapomnijcie, macie wakacje... nie myśl o tym" słyszę mniej więcej od Mariji , łatwo powiedzieć. Jak nazywa się ta plaża? Święty Duch? O ironio...