Dziękuje za wszystkie miłe słowa. Pragnę Was uspokoić, że trunków chorwackich jeszcze mi trochę zostało, zatem paliwa powinno wystarczyć do końca mojej relacji

Z kokluszem również już znacznie lepiej, dziękuje.
- 2 -Poznałem już sporo miasteczek Riwiery Makarskiej, w jednych pomieszkiwałem nieco dłużej, inne oglądałem przelotnie, myślę więc, że mam jakieś tam rozeznanie. Wyznaję też zasadę, że nie wracam drugi raz w to samo miejsce, szukając miejscówek nowych, ale życie jest na to za krótkie.
Na mojej – co roku skromniejszej - liście „nieznanych” miasteczek Riwiery Makarskiej (aktualnie eksploruje właśnie ten rejon) pozostało mi już ich tylko kilka, w tym między innymi
Drasnice i Zaostrog. Jako, że bardzo późno w tym roku padła nasza decyzja o wyjeździe do Chorwacji (czerwiec), szukanie kwater w tych lokalizacjach nie było łatwe. Wysłałem około
50-60 zapytań do właścicieli apartamentów i efekt nie był najlepszy (brak terminów, bardzo wysokie ceny tudzież widok z okien „na krzaki”). Żeby zbytnio nie przynudzać, zdecydowałem się finalnie na tydzień pobytu w Drasnicach w apartamencie Milana Urlica, o którym to były nawet wzmianki na forum (raczej pozytywne).
Tutaj jeszcze mała dygresja. Być może nie mam szczęścia lub mój fizys jest wyjątkowo szkaradny, ale z szukaniem kwater na miejscu zawsze mam jakieś problemy. Jeździmy do Chorwacji w szczycie sezonu i może dlatego tak ciężko znaleźć nam coś fajnego (fakt, jesteśmy nieco wybredni, np. nasz warunek absolutnie konieczny to widok z balkonu / tarasu na morze, nawet kosztem późniejszej ciężkiej wspinaczki i rozwolnienia z wysiłku wracając z plaży). Od pewnego czasu rezerwuję więc wakacyjne hacjendy wcześniej, przed wyjazdem. Wydaje mi się, że w tym roku był to pomysł szczególnie trafiony, bo widziałem wyjątkowo mało (najmniej ze wszystkich moich pobytów) osób stojących z tabliczkami
„apartmani” na rogatkach miast, dosłownie kilka, podczas 2 tygodni całego pobytu. Na miejscu spotkałem też rodaków, którzy jechali w ciemno i mieli niemałe kłopoty ze znalezieniem lokum.
Z przesyłaniem zaliczki za apartament wiąże się też pewna historia. Na dobre wyleczyłem się z przelewów bankowych do Chorwacji (w zeszłym roku zapłaciłem za jeden z nich prawie 100 złotych), więc w tym roku postanowiłem przetestować metody alternatywne -
Western Union i Paypal. Za kwaterę w Drasnicach płaciłem w oddziale banku, obsługującym przelewy WU, co ze stoickim spokojem obserwował z każdego plakatu sam mistrz
Chuck Norris.
Wypełniłem formularz, dałem cenne papierki i pani w okienku zaczęła energicznie klepać „w komputer”. Klepie, stuka w klawisze, marszczy czoło, pot z niej spływa i widzę, że coś jej tu nie gra. Nagle bierze słuchawkę telefonu i cichym głosem (i tak wszystko słyszałem) mówi:
„Pani dyrektor, mamy problem, nie ma takiego kraju Horwacja w systemie, szukam pod "H" i nie ma! Chyba nie pójdzie zrealizować przelewu.”. Ta dyrektorka coś jej tam mówi (nie słyszę), na co pani odpowiada:
„ale przez "CE – HA” Chorwacji tez nie ma!”. Rozbawiony, ale i nieco zirytowany mówię
„proszę poszukać C R O A T I A”... Spojrzała na mnie wzrokiem zabójcy, że aż ciarki przeszły mi po pośladkach. Miałem wrażenie, że nawet stojący pod ścianą papierowy Chuck Norris jakby stracił rezon i odwrócił wzrok.
Ale do rzeczy. Podróż w pierwszą stronę przebiegła nad wyraz sprawnie i płynnie, a jechaliśmy w sobotę (nocleg w Graz) i w niedzielę. Nasza prawie 6 - letnia córka coraz lepiej znosi dalekie podróże, choć okupiliśmy to z Żoną koniecznością zapoznania się - podczas jazdy - z prawie całą dyskografią
Fasolek, Majki Jeżowskiej i Bebe Lilly. W niedzielę przed 16 byliśmy już w Drasnicach. Miałem dokładny opis jak dotrzeć pod nasz apartament, więc znalazłem go od razu. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest on dalej od morza, niż miał być, ale okazało się, że to tylko złudzenie. Do najbliższej plaży można było faktycznie dojść w kilka minut. No chyba, że kogoś złapał akurat skurcz.
Przywitaliśmy się i poszliśmy obejrzeć apartament. Wszystko się zgadzało ze zdjęciami i opisami. Tak jak ktoś pisał na forum „apartament trochę w stylu wczesny Gierek”, ale dla nas było w porządku.
Był tylko jeden zgrzyt, gdy właściciel pokazał (i otworzył) nam lodówkę. Zaatakował nas wówczas straszliwy fetor gnijących zombie z
„Nocy Żywych Trupów” i zmumifikowanych szczątek Obcych z katastrofy UFO w Roswell. Miałem wrażenie, że nawet właściciel lekko się skrzywił powalony tą chmurą radioaktywnego smrodu. Lodówka była w środku w dość kiepskim stanie, nadgryziona zębem czasu i niedomyta. Gospodarz tłumaczył, że lodówka była rozmrożona i ktoś ja niepotrzebnie później zamknął, zanim zdążyła wyschnąć, stąd ten straszny odór. Zaczął też czyścić (szmatka zamoczona w wodzie

przy nas tą lodówkę, zapewniając, że jak się 'zamrozi' to będzie ok. Powiedział też, że za pól godziny przyjdzie jego żona po kasę, a my możemy się teraz rozpakować.
Tymczasem w korytarzu przy schodach na dole zauważyłem inną lodówkę, pustą, odłączoną, dokładnie tej same wielkości co nasza (mała, niska lodóweczka). Otworzyłem, pachniała czystością i robiła dobre wrażenie. Zasugerowałem więc, że można by zamienić lodówki. Gospodarz się zgodził. Najpierw jednak zaczęliśmy wnosić nasze graty z auta. Po chwili przyszła żona właściciela. Gospodarz apartamentu to typ klasycznego pantoflarza. Za wszystkie sznurki pociąga tam jego małżonka. Gdy dowiedziała się o pomyśle zamiany lodówek, zrobiła nam straszną awanturę, dochodząc do konkluzji, że „
jak nam się tu nie podoba, to do widzenia! Bo ona ma na nasze miejsce wielu innych turystów i znajdzie sobie chętnych w ciągu 15 minut”.
Przyznam, ze nieczęsto spotykam się z takim podejściem Chorwatów do turystów. Co smutniejsze, odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach dzieje się to jakby częściej. Poprzewracało się niektórym z nich w dupskach, oj poprzewracało. Nie mam zamiaru „obrażać się” na Chorwację, ale sytuacja, gdy turysta jest tam tylko i wyłącznie „bankomatem z euro” nie do końca mi odpowiada.
Udało się na szczęście jakoś uspokoić sytuację, umyliśmy jeszcze raz bardzo dokładnie lodówkę, smród trochę zelżał, jednak za każdym razem po powrocie z plaży do mieszkania, czuliśmy w powietrzu ową lekka „nutkę dekadencji”. No, ale dało się jakoś przeżyć.
Chcąc być z Wami uczciwy, napiszę, że żona właściciela później nie była już wcale taka zła. Dużym plusem była jej całkiem dobra znajomość angielskiego , dzięki temu mogliśmy nie raz z nia później spokojnie porozmawiać. Cechowała ja również zerowa praktycznie ingerencja w życie gości w apartamencie – co również cenię. Czy jednak pojechałbym po raz drugi do tego apartamentu? Chyba jednak nie, mimo że bilans końcowy uznaje za pozytywny.
Tak czy owak, widok z balkonu (apartament miał w sumie 2 balkony) był cudowny, dokładnie pomiędzy „pustą morską przestrzeń” wysp
Hvar i Brač. Po prawej strony widać było
Podgore, a z tyłu góry i
Stare Drasnice. Ponadto pod nami, po lewej stronie, był mały klimatyczny cmentarz – co dla nas – fanów rocka gotyckiego była nie lada gratką

Aha, żaden zombie z cmentarza nie wypił nam ani kieliszka rumu.
Widok z balkonu
Widok z balkonuGdybym miał jakoś opisać Drasnice w kontekście innych miasteczek na Riwierze Makarskiej, powiedziałbym, że jest to coś pośredniego pomiędzy sąsiednim
Igrane (większe, bardziej „turystyczne”), a - położonym dalej na południe -
Bristem (malutkie, bardziej klimatyczne, z zakamarkami i starymi uliczkami).




W miasteczku znajduję się niewielki port / przystań i praktycznie całe „życie” miasteczka skupia się po jego lewej stronie (patrząc z kierunku morza). Chodnik/promenada po prawej stronie portu jest praktycznie zupełnie niezagospodarowana „komercyjnie”, w sumie ciekaw jestem dlaczego.
W Drasnicach jest sklep
Konzum – przyzwoicie zaopatrzony, co jest o tyle ciekawe, że nawet w pobliskim – większym - Igrane sklepu tej sieci nie ma. Brakuje tylko bankomatu (choć, jak dowiedziałem się, już po powrocie z relacji iwwoj, można w jakiś magiczny sposób wypłacić ponoć pieniądze za pomocą dziwacznego urządzenia, przypominającego oldskulowy komputer
ZX Spectrum w sklepie Konzum). Nie widząc o tym, banknoty wypłaciłem więc znanym mi miejscu w Igrane w Hotelu Punta.
W kilku miejscach można nabyć również zacne, lokalne płyny.
Nasz lokalny dostawca trunków 
W Drasnicach jest też piekarnia, a rano przez Konzumem można kupić świeże rybki. Obok jest poczta (czynna chyba 2-3 godziny dziennie – oj, nie przepracowują się ci Chorwaci), gdzie można wymienić euro na kuny. W miasteczku jest tez kilka knajp i cocktail barów. Ogólnie skromne, ale wystarczy.











Czas na obalenie pierwszego mitu. Cykady oczywiście w Drasnicach są, ale oprócz serwowanych przez nie doznań akustycznych (które ja akurat bardzo lubię, bo kojarzą mi się nieodłącznie z Chorwacją) nie są w ogóle widoczne wizualnie. Żadna nas nie pożarła, z lodówki również nie wyszła (choć może odstraszył je nasz „lodówkowy aromat”).
Pierwszego dnia mieliśmy dużo szczęścia. Udało nam się bowiem załapac nie tylko na kąpiel w falach - w Drasnicach wyjątkowo często mieliśmy przyjemność obcowania z morskimi falami, co nieczęsto nam się zdarzało w Chorwacji, ale również w niedzielę wieczorem zorganizowano w miasteczku
„Ribarską Noć”! Mało tego! Okazało się, że w tym roku pyszna makrela z grilla, wino, a nawet rakija jest dla gości Drasnic kompletnie za darmo. Kolejki były z tego powodu ogromne, ale doznania kulinarne - wyśmienite.



