- 5 -Podsumowując, korki na
Ciovo są tak samo pewne jak niskie emerytury z
ZUS (nie dotyczy "mundurówki"). Dużo później, już podczas spacerów w okolicy mostów, obserwowałem natężenie ruchu, dochodząc do (mało odkrywczego) wniosku, że najgorzej jest rano przy wyjeździe z wyspy (najlepsze było więc dopiero przed nami). Natomiast wieczorami ruch odbywa się na bieżąco.
Problem „wąskich uliczek” na Ciovo również nie jest mitem. Dotychczas ze wszystkich moich pobytów w Chorwacji najgorzej – w aspekcie drogowo - komunikacyjnym – wspominałem
Brele i kultowe „mijanki” z autobusami. Może w tym roku miałem gorszą formę, a może było to zasługą poruszania się szerszym i większym autem niż w Breli, ale w moim prywatnym rankingu Ciovo – pod względem upierdliwości jazdy samochodem – Brele deklasuje.
Korki i ogromne natężenie ruchu to raz. Wąskie uliczki to dwa. Ale dodać do tego należy jeszcze masę pieszych wchodzących pod koła (z uwagi na praktycznie brak chodników) i spore wniesienia, pod zaskakującymi kątami, które należy czasem pokonać (mocny silnik i dobrej jakości opony mile widziane). „Wisienką na torcie” są jeszcze agresywnie wciskające się
skutery, które na Ciovo są chyba najbardziej popularnym środkiem transportu.
Wspomniana przeze mnie możliwość chowania lusterek w aucie to również nieoceniony bajer na Ciovo i najprawdziwszy fakt. Kilka razy – tylko dzięki niemu – uratowałem lusterka. Nie raz dziękowałem producentom mojego auta, że wyposażyli je w ten gadżet. Najbardziej „nonszalancko” jeżdżą tam tubylcy. Chyba nigdy nie widziałem tylu poobijanych i poobcieranych aut co właśnie tam. Co ciekawe, większość z nich należała do Chorwatów.
Ale wracam do relacji. Po przejechaniu przez oba mosty, zgodnie z otrzymanymi wcześniej wskazówkami, miałem jechać jeszcze około jednego kilometra główną drogą na
Okrug Gornji. Następnie musiałem poszukać miejsca do zaparkowania i zadzwonić po właściciela naszego nowego apartamentu, który miał nam pokazać jak do niego trafić i gdzie zaparkować. Nie bez problemów, udało się znaleźć miejsce do postoju przy drodze głównej i w oczekiwaniu na gospodarza w końcu mieliśmy chwilę czasu, aby wyjść z auta i zobaczyć, jak właściwie wygląda okolica.
Drasnice – mimo że dla nas nowe – były jednak miasteczkiem, na całkiem nieźle już przez nas poznanej
Riwierze Makarskiej. Wiedzieliśmy – mniej więcej - czego się po nich spodziewać. Dalmacka klasyka, czyli piękne górskie widoki za plecami, spokojna wioska w tle i malownicze plaże z czystą wodą. Znacznie większe obawy budziła we mnie miejscówka druga. Być może właśnie dlatego - podświadomie – tak ułożyłem nasz „plan wycieczki”, aby choć pierwszy tydzień przyniósł nam „znaną i lubianą” Chorwację, dając gwarancję, że przynajmniej połowa urlopu nie okaże się katastrofą (jeśli wszystkie kasandryczne zapowiedzi, okażą się prawdziwe). A bardziej serio, nie ukrywam, że przyciągnął nas na Ciovo przede wszystkim
Trogir, miałem więc nadzieję, że – nawet w przypadku rozczarowania całą resztą – wynagrodzi nam on ból, cierpienie, łzy i potencjalne traumy.
Pełni obaw wychodzimy więc z auta, aby złapać nieco tlenu... Zacząłem się rozglądać. Chciałbym napisać, że w tym momencie w końcu odetchnąłem z ulgą. Chciałbym napisać, że wszystkie moje obawy wtedy się rozwiały, ale nie byłaby to prawda. Powiem więcej, w tamtym momencie Ciovo zrobiło na mnie beznadziejne, fatalne wręcz, wrażenie.
„Cóż, za kontrast z Riwierą Makarską! Jeszcze możemy zawrócić! Jeszcze nie przegraliśmy życia!” myślałem wtedy... Jak na ironię losu, miejsce, w którym zaparkowałem, było zaraz przy kontenerach, z których to „wysypywały” się tony cuchnących w upale śmieci (do problemu śmieci jeszcze wrócimy). Na domiar złego, nasz tymczasowy postój wypadł zaraz przy pierwszej w kolejności „plaży” od strony Trogiru, wykorzystałem więc chwilę, aby rzucić okiem na wodę, o której tyle się wcześniej naczytałem. Widok był koszmarny - brudna, mętna, zielonkawa woda, z masą pływających w niej paprochów i glonów (czy też czegoś w tym stylu)..
„Dobrze, że wziąłem ze sobą z Drasnic butelkę rumu... nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się nawalić...” - pomyślałem. Cała nadzieja w Trogirze.
Właścicielem apartamentu okazał się
Sveto - sympatyczny i bezproblemowy gość, który dotarł do nas po kwadransie na – cóż za zaskoczenie – skuterze. Poprowadził nas stromymi uliczkami pod sam apartament i wskazał miejsce spoczynku naszego auta.
Jak się okazało, nasz gospodarz
Sveto Kustura, obdarzony był nie tylko talentem do propagowania turystyki, co widać na załączonym obrazku:
http://www.youtube.com/watch?v=6aUnIxxVoAc Apartament okazał się czystym i ładnym mieszkaniem, z którego mogliśmy – według zapewnień Sveto – dojść spacerkiem do serca Trogiru w
9 minut i 46 sekund. Wyładowaliśmy graty z auta rozpakowaliśmy walizki i usiedliśmy na balkonie. Co by nie mówić, widok znów był wyśmienity (o wspinaczce, którą był „okupiony” napiszę trochę później).


Po drugim drinku, zaczęło nam się na Ciovo nawet podobać, a widoczna z balkonu po prawej stronie stocznia – już od "pierwszego wejrzenia" zaczęła wzbudzać we mnie coś na kształt dziwnej fascynacji. Ale o tym w kolejnym odcinku.


Na koniec tego odcinka jeszcze mały
„dodatek artystyczny”. Z tego co widzę na forum, jesteśmy wyznawcami raczej mało popularnej zasady, że na czas wakacji zostawiamy w domu wszelkie technicznie wynalazki. Nie zabieramy ze sobą laptoppów, tabletów, konsoli do gier, przenośnych dvd, nie surfujemy po necie itakdalej. Wiecie, coś jak technologiczny odwyk.
To samo staramy się fundować naszej córce, starając się zagospodarować jej czas nieco sensowniej. W tym roku strzałem w dziesiątkę okazało się malowanie kamieni. Jeszcze w Polsce nabyłem do tego celu odpowiedni asortyment: zestaw pędzelków, farby akrylowe i błyszczący lakier bezbarwny, co pozwoliło na świetną zabawę. W ciągu 2 tygodni pobytu córka z radością pomalowała kilkadziesiąt kamieni (niestety na zdjęciach uwiecznioną mam już tylko ich resztkę), które po powrocie rozdała jako upominki.


