- 3 -Podsumowując, pierwszy tydzień w
Drasnicach – zgodnie z planem – to leniwy, senny wypoczynek i przyjemna wegetacja. Tego nam po prostu raz w roku potrzeba i basta
Trzeba sobie poleżeć, posączyć zimne piwko i wygrzać kości, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce zima lubi się zaczynać już we wrześniu, a kończyć w maju.
Drasnice wydają się zatem idealne skrojone do owego
„warzywnego” trybu życia. Miasteczko jest spokojne, niehałaśliwe, wręcz senne. Wieczorami można sobie posiedzieć w nadmorskiej knajpce, leniwie popijając drinka, bez zgiełku muzyki i krzyków podchmielonych gości. Mamy tu aż
4 plaże, wśród których, szczególnie te ulokowane bliżej
Podgory są godne polecenia. Co ważne, na plażach, nawet w szczycie sezonu, praktycznie o każdej porze dnia, zawsze znajdziemy wolne miejsce.
Jeśli natomiast komuś te plaże nie odpowiadają, może przebierać ile wlezie pośród okolicznych zatoczek. Mamy kilka swoich ulubionych plaż, a dzięki wskazówkom
lukasza22i z tegoż forum, do prywatnej listy dorzuciliśmy w tym roku kolejną zacną miejscówkę, położoną za
Małą Dubą. Malownicza, kameralna plaża (na co z pewnością niemały wpływ ma konieczność uiszczenia całych 20 kun za parking
, z dużą ilością cienia i koncertem cykad wliczonymi w cenę.
Żeby jednak nie wyszło, że jesteśmy już takim totalnie zgrzybiałym
„Geriavitem”, jakąś tam skromną „aktywność turystyczną”, po parodniowym odpoczynku, jednak przejawiliśmy. Poprzedzić tu muszę tradycyjnie kilkoma zdaniami wstępu.
Z pewnością każdy wypracował sobie już własny, optymalny sposób odpoczynku. Jedni potrafią przeleżeć dwa tygodnie na plaży nieruchomo, niczym byliny, drudzy nie wysiedzą 10 minut w bezruchu. Inni szukają złotego środka. Kiedyś rozmawiałem ze znajomymi, którzy właśnie wrócili z Chorwacji (było to ich pierwszy wyjazd, a pobyt trwał tydzień). Po powrocie opowiadali że „odfajkowali”
jeziora Plitwickie, Zadar, Split, Brač, Hvar, do tego
Dubrownik i 10 okolicznych miejsc. Biegali z aparatem w 40 stopniowym upale, warcząc raz po raz na swoje biedne dzieciaki, które miały już tego serdecznie dość. Na licznych zdjęciach uwiecznili wszystkie obowiązkowe kościoły, katedry i sklepy rybne, którymi chwalili się później znajomym na fejsbuku, a Chorwację uważali za „zwiedzoną w całości”. Gdy zapytałem ich wtedy,
„a odpoczęliście sobie chociaż?”, z zakłopotaniem powiedzieli:
„A, wiesz.. jakoś w tym wszystkim nie było czasu, bo trochę nas te wakacje zmęczyły”. Cóż, można i tak.
Nasz optymalny algorytm wakacji, to zatem głównie wypoczynek i „szkicowo” zaplanowane wcześniej 2-3 wypady, jeśli najdzie nas taka ochota. Najczęściej te „wypady fakultatywne” uzależniamy od pogorszenia się pogody. Tak to jednak dziwnie się składa, że pogoda w Chorwacji zawsze bardzo nas rozpieszcza, na co nie narzekamy i korzystamy z tego ile wlezie.
Podczas tygodniowego pobytu w Drasnicach, odbyliśmy więc tylko jeden większy wypad (malutkich wyskoków do Podgory, Igrane czy okolicznych plaż i miasteczek nie liczę), a mianowicie Fish Picnic na
Hvar i Brač. Rejs odbył się przy doskonałej pogodzie – mimo że nawet lokalni szamani zapowiadali na ten dzień pogorszenie aury, a ci co bardziej podchmieleni, nawet gradobicie, śnieg i przygruntowe przymrozki.
Fish Picnic zakupiliśmy o lokalnego „dilera” w Drasnicach, choć pod uwagę braliśmy też wypłynięcie z
Igrane, ale nie chciało nam się tam specjalnie rano dojeżdżać autem i szukać tam całodniowego miejsca do parkowania. No a poza tym, nie ukrywam, że liczyłem na „degustację” tego i owego na łajbie, więc nie chciałem testować później czy zmieszczę się w owych
0 - koma - 5 dopuszczalnych w Chorwacji promilach, wracając autem. Niestety okazało się, że nasza łajba
„David” i tak nie zabierze nas z Drasnic, a z pobliskiej
Podgory o godzinie
9:00, ale, jak zapewnił „stacz”... rano do Drasnic - specjalnie po nas - przyjedzie o godzinie
8:20 taksówka, a po rejsie odwiezie nas z powrotem pod dom. No to gites, taki układ nam pasował.
Następnego dnia, o godzinie
8:20 czekamy zatem w umówionym miejscu – w cieniu cmentarza (cholera, to zdanie wygląda jak z sagii
„Zmierzch” Stephenie Meyer). Wypatrujemy taksówki, ale coś nie nadjeżdża. Tymczasem mija
8:25, potem
8:30, potem
8:35... naszej taryfy ani widu ani słychu.
8:40 - wciąż nic. O
8:45 sam zaczynam mieć wątpliwości. Może facet z portu nas wystawił? Mówię do Żony i Córy, nie martwcie się, przecież mam numer telefonu do gościa, który sprzedał nam wycieczkę. Widzicie, jaki równy koleś, zapisał mi swój numer, mówiąc, że w razie czego mogę walić do niego jak w dym. Wybieram numer... Dzwonie. Cholera, facet ma wyłączony telefon. Tymczasem
8:48... Zaczynam sobie pomału w głowie kalkulować, że może jednak podejdę po to swoje auto i może jeszcze zdążymy dojechać sami do tej przeklętej Podgory. Ale musiałbym wtedy w Podgorze znaleźć jeszcze jakiś parking blisko portu, bo jak zaparkuje gdzieś dalej, to nie dość, że auto może mi podwędzić jakiś „szalony laweciarz”, to jeszcze możemy nie zdążyć dojść do portu z tamtego miejsca. Musiałbym też jeszcze rozmienić gdzieś po drodze banknoty na drobne na bilety parkingowe. Zaczynam myśleć czy zdążę. Tymczasem mija
8:50. Do wypłynięcia łajby zostało
10 minut.
Racjonalny (naiwny?) głos w mej głowie mówi mi jednak, że to mało prawdopodobne, aby dla marnych 100 kun zaliczki facetowi chciało się nas oszukiwać. Przecież stoi on co wieczór w Drasnicach dokładnie w tym samym miejscu w porcie i zbiera chętnych na rejsy. Gdyby ciął w fallusa, pewnie już by tam nie stał, a dawno leżał w szpitalu, drobiazgowo obity z każdej strony, przez jakiegoś łysego fana poezji śpiewanej z Rosji. Na zegarze
8:51.... I magle, z piskami opon, wyłania się z nicości i piany morskiej bus z napisem „taxi”. Szybko pytam
„Fish Picnic, Podogora?”, kierowca kiwa głową i błyskawicznie pakuje, nas i bagaże do środku (wewnątrz siedzi już kilka innych osób, z dziwnie niewyraźnymi minami) i... ruszamy. Choć to chyba za delikatnie powiedziane. Cóż, nie jechałem jeszcze nigdy z taką szybkością Jadranką i nie wiem czy chciałbym jechać kiedykolwiek znów. Z bladych, wystraszonych lic pasażerów (już wiedziałem dlaczego są blade) dobiegały ciche pomruki modlitw o ocalenie do różnych znanych im bóstw solarnych, sparaliżowany strachem dołączyłem do chóru modląc się do
Swarożyca, a gdy to nie przyniosło efektu, wezwałem jeszcze do pomocy
Ozyrysa. W końcu, cali i zdrowi byliśmy o
8:59 w porcie w Podgorze.
Sama łajba David jest godna polecenia, przestronna, z czystymi toaletami (w ilości 2) i miłą obsługą. Już po chwili od startu można było „zwilżyć usta” winem, rakiją, tudzież zimną wodą niegazowaną. Nawet dla mnie, było to trochę za wcześnie, ale nie pogardziłem mała szklanką wina na konto lepszego (planowanego w niedalekiej przyszłości) trawienia i w celu uspokojenia skołatanych nerwów po emocjonującej podróży szalonym taxi-busem.
Pierwszym przystankiem (po około 2,5 godzinach rejsu) była
Vrboska na wyspie Hvar. Starzy wyjadacze to wszystko wiedzą, więc proszę mi się tu nie śmiać, ale dla nowicjuszy nadmienię, że Vrboska jest bardzo ciekawie położona geograficznie. Jest trochę jakby „ukryta przed światem” - trzeba wpłynąć do „niewidocznej” od strony morza zatoki i dopiero wtedy ją widać
Vrboska położona jest po obu stronach tej długiej, malowniczej zatoki, która to z czasem coraz bardziej się zwęża, tworząc wąski kanał z nieco „weneckimi” mostkami. Właśnie ten moment wpłynięcia do zatoki, gdy powoli „z niczego” wylania się Vrboska najbardziej zapadł nam w pamięć. Niewykluczone, że Vrboska zrobiła by na mnie dużo mniejsze wrażenie, gdybym dotarł do niej „od strony lądu”. Samo miasteczko również ładne, a to tego mimo „kanałowo-portowego” charakteru praktycznie „bezwonne”.
Po godzinie postoju w porcie, nasz „David” ruszył dalej. Wtedy też, podano zgromadzonym, długo oczekiwane (i anonsowane wcześniej smakowitym zapachem), makrele z grilla, kruh, kapustę i pokaźną butlę wina. Jak komuś nie pasowało menu, mógł poprosić o fileta z kurczaka (też z grilla, ma się rozumieć). Tylko powiedzcie, kto normalny wcina kurczaki w Chorwacji?
Nie wiem jak oni to robią, ale rybka smakowała po prostu wybornie. Ich ilość również nie była jakoś aptekarsko wymierzona „co do jednej sztuki” - jak to czasem bywa – a spokojnie można była załapać się na dokładkę (a były to całkiem spore egzemplarze).
Szalupa powoli płynęła, ludzie zjedli, popijali wino, zajmując się głównie leniwym procesem trawienia, tudzież produkcją soków trawiennych. Atmosfera zrobiła się zatem typowo senno - piknikowa. Aby ją trochę rozruszać – śledzony zdziwionymi spojrzeniami współtowarzyszy – pozbierałem na jeden talerz – trochę niezjedzonych rybich głów i poszedłem z córka na rufę naszej „jednostki pływającej”. Już po chwili mieliśmy za statkiem chyba połowę wszystkich mew z okolicznych wysp. Zapoczątkowany przez nas spektakl łowienia przez mewy wyrzucanych resztek ryb spowodował, że połowa współbiesiadników poszła w nasze ślady, rzucając ile sił. Jeden podchmielony Pan chciał nawet wyrzucić na pożarcie swoją żonę, ale powiedziałem mu, aby lepiej tego nie robił i miał litość dla biednych mew. Na szczęście posłuchał.
Następnym przystankiem miał być
Bol na wyspie
Brač. Kiedyś już tam byliśmy, więc miło było zobaczyć ponownie stare „kąty”. Bol zawsze fajnie na chwilę odwiedzić, choć nie wiem czy chciałbym tam mieszkać przez cały tydzień. Stężenie ludzi na cal kwadratowy jest niesamowite. Z portu kursowały wodne taksówki na Zlatni Rat w cenie 15 kun za osobę, ale nie skorzystaliśmy, chcąc się trochę przejść po miasteczku (nasz statek zatrzymał się tutaj na dłużej). O Bol i wyspie Brač napisano już wiele, niechaj więc za ilustrację posłuży jedynie kilka fotek z tamtych stron.
W kolejnym odcinku, zgodnie z obietnicą, będziemy już na
Ciovo.