Dookoła Islandii – czerwiec 2013
„Barwy” Islandii
Godło
Odcinek 1 – Planowanie, podróż, pierwsze atrakcje
Jak wspomniałem tutaj, ta relacja będzie wyjątkowa z kilku powodów. Po pierwsze, w przeciwieństwie do innych relacji, tworzona będzie w osobnym wątku. Po drugie, z powodu celu podróży. Nie ma chyba żadnego podróżnika, który nie chciałby wybrać się do Islandii. Nie inaczej było w naszym przypadku. Każdy miał wysoko Islandię na swojej liście krajów do odwiedzenia. W zamierzchłych czasach dostawałem co rok kalendarze z pięknymi widokami…Ciągnęło nas tam bardzo, ale „przerażały„ koszty.
Pewnego dnia dostałem na skrzynkę „niusletera” z ofertą przelotu z Berlina do Reykjaviku liniami „ŁaŁair” (bez kryptoreklamy ) Cena biletu z bagażem wynosiła ok. 800 zł. Jak na ten kraj, to cena ani nie była szczególnie promocyjna, ale ani też przesadnie droga. Rząd Islandii w przeciwieństwie do choćby Norwegii nie dotuje biletów lotniczych i na cenę rzędu 50 zł RT, nie ma co liczyć. Na wypad na północny kraniec Europy zdecydowała się 4-osobowa ekipa – Wiola, Gabi, Paweł i autor .
Na okres pobytu wybraliśmy czerwiec. Miało to bagatelne znaczenie, bo w czerwcu dzień na wyspie jest po prostu najdłuższy. Słonce zachodzi ok. północy, a wstaje ok. 3 nad ranem, co w zasadzie dawało możliwość całodobowego zwiedzania J. W praktyce wyglądało to nieco inaczej, ale o tym jeszcze będzie… Ponadto, czerwiec to w zasadzie początek sezonu, więc ceny powinny być teoretycznie niższe.
Po zabukowaniu biletów rozpoczęliśmy żmudny okres planowania. Lubimy układać plan, wyszukiwać ciekawe miejsca, poznawać kraj przez internet . Mieliśmy do zagospodarowania 10 dni . Co wymyśliliśmy, poznacie w najbliższych odcinkach…
Musieliśmy też wybrać sposób poruszania się po wyspie. Oczywiście, pierwsza myśl auto z wypożyczalni. I…ceny kosmiczne. Przypuszczaliśmy, że może być drogo, ale że aż tak? Przejrzeliśmy oferty wielu wypożyczalni. Długo główkowaliśmy, jakie auto i od kogo…ostatecznie, nasz wybór padł na Suzuki Grand Vitarę, a o cenie może przemilczmy to. U nas można by było za tą kasę kupić niezłe, używane auto . Islandzkie realia…
Z kwaterami nie mieliśmy problemu. Zdecydowaliśmy, że zabieramy namioty i będziemy obozować „na dziko”. Islandia należy do tych krajów, gdzie można się legalnie rozbijać. Są tylko dwie zasady – 300 metrów od domostw i poza parkiem narodowym. Dobrze, że tych parków dużo nie ma, choć przyroda taka, że trzeba by było chronić w zasadzie całą wyspę .
Pozostała jeszcze kwestia wyżywienia…postanowiliśmy, że część prowiantu zabierzemy z Polski, w tym dania liofilizowane. Z naszego rozpoznania wynikało, że na stołowanie się po restauracjach stać nas nie będzie. Podstawowe produkty zamierzaliśmy kupować w marketach. Wg przepisów na wyspę można zabrać 3 kg jedzenia, ale jest zakaz wwozu mięsa i jego przetworów. Ale, nie widzieliśmy, by kogoś sprawdzali pod kątem przewożonego towaru...
10 czerwca ruszyliśmy do Berlina. Ekipa samochodowa zostawiła auto na wcześniej zarezerwowanym parkingu, a ja dotarłem busem ze Szczecina. Na miejscu okazało się, że nasz lot przesunęli o ponad godzinę…mała obsuwa na początek.
Przelot do Islandii trwał ok. 3 godzin. Przy okazji, warto wiedzieć, że między Polską a Islandią są 2 godziny różnicy. Przeglądając gazetkę pokładową trafiłem na fajne motto – „It’s not really summer, it’s just winter with less snow”, co można przetłumaczyć jako „To nie jest prawdziwe lato, tylko zima z mniejszą ilością śniegu”. Islandzkie lato .
Po wylądowaniu odebraliśmy bagaże (na szczęście, wszystkie doleciały ). Wymieniliśmy walutę – wyczytaliśmy, że na lotnisku kurs jest ok. 3% gorszy niż w Reykjaviku, więc resztę chcieliśmy wymienić w stolicy. Na lotnisku był kurs 1 EUR = 155 ISK (islandzkich koron). Gość z wypożyczalni też na nas czekał. Przewiózł nas do biura. Tam dopełniliśmy formalności i dostaliśmy naszą Vitarkę . Islandia powitała nas a jakże pochmurną pogodą. Na szczęście, nie padało.
Po drodze do stolicy zrobiliśmy zakupy w „Śwince” – to islandzki odpowiednik naszej Biedronki. Ceny umiarkowane, co nas pozytywnie zaskoczyło . Stwierdziliśmy, że niepotrzebnie zabieraliśmy tyle prowiantu z kraju.
Do Reykjaviku dojechaliśmy ok. 17. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Informacji Turystycznej z pytaniem o kantor. Miła pani podała nam dwie lokalizacje. Ale, okazało się, że banki czynne są do 16 a kantor oferował „złodziejski” kurs tj. 1 EUR = 145 ISK. Zrezygnowaliśmy z wymiany…
Trochę pochodziliśmy po stolicy. Jej nazwa oznacza dymiącą zatokę. Mieszka tam ok. 120 tys. osób. Reykjavik jest najbardziej wysuniętą na północ stolicą na świecie. Trudno powiedzieć, żeby miasto nas zachwyciło. Kilka fajnych domków, ciekawe bryły kościoła Hallgrimskirkja i budynku Harpy (nowoczesny gmach hali koncertowej), budynek rządu (u nas niektóre urzędy miast wyglądają bardziej imponująco) i Sólfar (Słoneczny Podróżnik– wyrażać ma uwielbienie dla słońca, obietnicę nieodkrytych terytoriów, postęp, wolność i nadzieję).
Reykjavik:
Hallgrimskirkja
Tu urzęduje Pani Premier
Sólfar - Słoneczny Podróżnik
Harpa
W stolicy zabawiliśmy ze 2 godziny. Kilka kilometrów od centrum miasta znajdują się tzw. Czerwone Wzgórza – Rauðhólar, powstałe w wyniku działania lawy. Nazwa pochodzi od charakterystycznego czerwonego zabarwienia skał. Mając sporo czasu, warto tam podjechać, ale miejsce na kolana nie rzuciło .
Czerwone Wzgórza – Rauðhólar:
O wiele większe wrażenie zrobiło na nas Kerið z małym jeziorkiem w kraterze głębokim na 55 metrów znajdujące się ok. 70 km na wschód od Reykjaviku. Jezioro ma zielony kolor. Niestety, przy zachmurzonym niebie, jego barwa nie była szczególnie intensywna…
Kerið:
Za Kerið powoli rozglądaliśmy się za miejscem pod nasze namioty. Chcieliśmy dojechać w okolice Gullfoss i tam się rozbić.
Islandzki klimat
Gdzieś tuż za Gullfoss coś znaleźliśmy. Niemal totalne pustkowie. Gdzie wzrokiem nie sięgnąć, nie było żadnego domu – nie licząc zabudowań Gullfoss. Rozłożyliśmy nasze namioty. Lekko mżyło. Chłodnawo…
Na „polu” namiotowym
Przed nami była pierwsza, islandzka noc. Wciąż było widno, choć na zegarkach zbliżała się północ. Zastanawiałem się, czy w tych warunkach uda mi się zasnąć…