napisał(a) Franz » 13.08.2014 23:54
W jadalni schroniska około dziesięciu osób; dominuje język niemiecki. Kiedy powoli ściągam buty, podchodzi dziewczyna z obsługi i pyta, czy "dormire". Zgadzam się - marzę o "dormire", chociaż zanim pójdę spać, coś bym zjadł i wypił.
Po chwili zasiadam przy stole z piwkiem w ręku i wspominam, jak trzy lata wcześniej w pustym schronisku gawędziłem na różne tematy z gospodarzem znającym wyłącznie język włoski. Później zamawiam posiłek, a kiedy go zajadam, widzę wychodzącego z kuchni gospodarza. Pozdrawiam z uśmiechem, on odpowiada w ten sam sposób, a ja odnoszę wrażenie, że zostałem przez niego rozpoznany. Kładę to jednak na karb nazbyt rozbujałej fantazji - jednego gościa spośród tylu odwiedzających schronisko? Po trzech latach?! Nieee... niemożliwe.
Podchodzi bliżej, więc uznaję za stosowne przybliżenie mojej osoby.
- A, tak! Ostatni gość tamtego sezonu! Polak! - chyba dopiero teraz wstawił mnie do właściwej szufladki.
- Potrzebujesz czegoś?
Za piwo zapłaciłem 4,20. Pamiętam, że bardziej kalkulowało się wino.
- Napiłbym się wina. Ile kosztuje pół litra?
- Wino? Dobrze - i już chce odejść.
- Ale ile kosztuje?
- Pięć euro.
Na tyle mnie stać i po chwili gospodarz stawia przede mną charakterystyczny dzbanek i szklankę.
Po kolacji, popijając winko studiuję mapę, przysłuchując się chwilami rozmowom przy sąsiednich stołach. Około dziesiątej ekipy się zwijają, przychodzi córka gospodarzy, mówiąca - jak się okazuje - bardzo dobrze po niemiecku. Z uśmiechem mówi, jak to ojciec trzy lata temu opowiadał o spotkaniu z fajnym Polakiem, kładę to jednak na karb sympatycznej uprzejmości z jej strony. Jako, że mam zamiar startować wcześnie następnego ranka, przechodzimy do kantorka, gdzie przypominam szczegóły zamówienia, a dziewczyna wstukuje to w kasę.
- Za wino nie płacisz. To tata stawiał.
- Ale jak to?! Ja zamówiłem, ja płacę.
- A ja robię tylko to, co mi tata każe.
Pytam, czy w takim razie mógłbym jakoś podziękować osobiście.
- To idź, tata jest w kuchni.
Wchodzę z moim dzbankiem wina i szklanką; nie wiem, jak po włosku zaproponować wspólne wychylenie toastu, ale mój gest jest łatwy do zrozumienia. W pierwszym momencie mój darczyńca się wzbrania, ale zaraz sięga po szklankę, nalewam i wznosimy toast za spotkanie, po czym ucinamy sobie krótką pogawędkę. Wspominamy spotkanie sprzed trzech lat, przybliżam ogólnikowo późniejsze moje trasy w Dolomitach, gospodarz opowiada o Polaku, który przed laty pracował w schronisku.
Żegnam się i wychodzę z resztą wina na zewnątrz. Przechodzę do altanki, w której spędziłem wieczór przy poprzedniej wizycie tutaj i siadam - przyznaję - rozanielony. Księżyc świeci już dosyć wysoko, w jego świetle zarysowują się wyraźnie poszarpane granie i turnie, a ja sączę ostatnie łyki czerwonego wina. Za chwilę wrócę do schroniska, którego główne wejście już będzie zamknięte, ale gospodarz mnie dostrzeże w porę i wpuści do środka, ale jeszcze siedzę tu, w tej absolutnej ciszy i upajam się nie tyle winem, co czarnymi w tej chwili Dolomitami, chłodnym powiewem delikatnego wiatru, atmosferą tego magicznego miejsca...
Chwilo, trwaj...