Wracam do schroniska, w którym jestem w tej chwili jedynym gościem - właśnie w dół zaczęli schodzić ludzie, których przedtem widziałem przy wejściu. Zameldowuję się - nocleg zamiast spodziewanych 8,50 euro, kosztuje równe 10. Biorę spaghetti za 6 euro; myślałem o winie, ale wyjątkowo - jak na włoskie schroniska - piwo nie jest tu droższe od wina, więc jednak zostanę przy piwku za 3,50. W wychodku wielki rysunek ilustrujący prośbę w trzech językach, żeby nie wrzucać papieru do kanalizacji, a uszkodzoną spłuczkę rekompensuje obecność dzbana i wielkich pojemników z wodą.
Zamiast zbiorówki dostaję w tej samej cenie nocleg w pokoju dwuosobowym - czekają na bardzo liczną grupę, przy której o spokojny sen byłoby trudno. Wychodzę jeszcze raz na zewnątrz, żeby złapać zasięg w komórce, co udaje mi się najlepiej na lądowisku dla helikopterów. Zapadający zmrok nie wpływa na widoczność po zachodniej stronie nieba - Antelao i Sorapis nadal opatulone obłokami. Wracam do schroniska, które teraz wygląda bardziej na mrowisko. Przed wejściem tłoczy się około trzydziestu dzieciaków w wieku szkolnym, wewnątrz, na schodach widzę jakąś dwudziestkę, nie wiem, ilu jest już na piętrze. Staram się cierpliwie odczekać, jednak najwyraźniej zrobił się zator, którego nikt nie potrafi rozładować. Wcześniej zamówiłem piwko, które teraz być może traci swój wspaniały chłód - trudno, przepraszając na prawo i lewo, przeciskam się przez ten tłumek. Faktycznie, piwo już na mnie czeka w osobnej małej salce, gdyż w głównej lada moment zacznie się Armagedon.
Chcę zapłacić za nocleg, kolację i piwka już teraz, bo rano będę wcześnie startował. I tu pojawia się mały problem - kasa w plecaku, plecak w pokoju, a na schodach nadal zacisk. Nie ma rady - przeciskam się przez zatłoczone schody po to, by za moment przeciskać się z powrotem. Reguluję należności, wpisuję do księgi planowaną na jutro trasę, dowiaduję się, że grupa liczy 68 sztuk i... nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie szturmować schody. Pierwsze zakwaterowane dzieciaki schodzą już z kubkami w dłoniach w dół, co tylko powiększa panujący galimatias, ale w końcu docieram do mojego azylu, mając nadzieję, że to już koniec mojego udziału w tym ścisku w dniu dzisiejszym. Nastawiam budzik na 5:15 i kładę się spać. O dziwo, niezbyt wielki hałas na zewnątrz nie przeszkadza mi w zaśnięciu i pierwsza noc, noc dnia zerowego, mija spokojnie. Niepokój - uzasadniony - wzbudzi we mnie dopiero nazajutrz stuk kropel o blaszany dach...