Jeszcze kilka minut i z mgły powoli wyłania się zarys schroniska - jestem na Forcella Pordoi. Chmury wzięły w posiadanie już wszystko wokół mnie. Schodzę stromym, piarżystym żlebem i po chwili zaczyna prószyć śnieg. Nie widać już nic. Na szczęście, teren odrobinę łagodnieje i ścieżka nie stwarza więcej okazji do poślizgu. Śnieg sypie coraz gęstszy, ale kiedy zbliżam się do przełęczy, stopniowo przechodzi w deszcz. Do szosy dochodzę w rzęsistych strugach wody. Nie marzę już o niczym więcej, jak tylko o dostaniu się do Canazei. Ale kto mnie zabierze w taką pogodę?
Okazuje się, że i w ulewie można trafić na przyjazną duszę. Starsza pani zatrzymuje się, a ja pakuję się do jej wozu z olbrzymią wdzięcznością. Jest bardzo sympatyczna i chętnie opowiada. Mówi, że w dolinach nigdy nie zabiera autostopowiczów, ale w górach, to zupełnie co innego - tu nie ma złych ludzi, tu są ludzie gór. Mieszka w Canazei od urodzenia, uczę się między innymi od niej prawidłowej wymowy okolicznych nazw - nigdy bym nie wpadł na to sam, że Colac wymawia się "kolacz", a Ciampac brzmi "cziampacz".
Pani podwozi mnie pod posterunek carabinieri i wraca do siebie. Ja odbieram paczkę i przepełniony radością, mimo padającego deszczu, depczę kilometry asfaltu do Alby.
Tu kończy się radość. Pilot nie wyłącza alarmu, wóz nie daje się uruchomić. Zdążę jeszcze wrócić do Canazei przed zamknięciem sklepów, zakupić nową baterię do pilota alarmu, wrócić do wozu, by się przekonać, że to niczego nie zmienia.
Rozpoczyna się koszmaru akt drugi.
Ponowne telefony do kraju, znów natychmiastowa pomoc Grzegorza - znajduje błyskawicznie fachowca od alarmu i mam go teraz na drugim końcu łącza. Próbuje moimi oczami zlokalizować usterkę, moimi rękami ją naprawić - a to graniczy z niemożliwością. Do pomocy włącza się prawdziwy Szwab - Rudolf z Freiburga, który w pobliżu właśnie szykował się do noclegu. Nie zna się na alarmach, ale mimo ulewy robi co może, by mi pomóc. Mijają kwadranse, godziny, ja rozmontowuję wóz coraz bardziej, łapy grabieją w chwytającym mrozie, a jedyne, co mi się na razie udało zdziałać, to odłączyć syrenę alarmu. W końcu - ze zgrabiałymi rękoma, szczękając zębami - kładę się spać, zostawiając rozwiązanie problemu na dzień następny.