Rano wstaję przed wschodem słońca. Mam przed sobą bardzo długi dzień i nadzieję, że podołam obszernym planom.
Ze schroniska podchodzę na zachodnią krawędź płaskowyżu. Spojrzenie - oczywiście - kieruje się w stronę Cimon della Pala. Przez jego ściany poprowadzono bardzo trudną ferratę ("D"), z którą teraz mam zamiar się zmierzyć.
Powoli góry różowieją w bladych promieniach wstającego właśnie słońca.
W dolinach jeszcze panuje półmrok. Obniżam się w stronę San Martino di Castrozza, przechodząc pod linami kolejki. Początek ferraty znajduje się w pobliżu stacji pośredniej.
Podchodzę pod ścianę dobrze oznakowaną ścieżką. Na ferracie Bolver-Lugli, poprowadzonej mniej więcej trasą klasycznej drogi wspinaczkowej już widzę kogoś przede mną.
Widać go?
Jeśli nie, to trochę go przybliżę.
Początek ferraty jest raczej łatwy. Rumowiskiem nastermanych głazów, świetnie urzeźbionymi fałdami skalnymi i niezbyt stromą rynną pokonuję rygiel przed właściwą ścianą.
Dalej droga staje dęba.
Mój daleki współtowarzysz już też mnie zauważył i kieruje czasem obiektyw aparatu w moją stronę.
Jestem już powyżej krawędzi płaskowyżu. Patrzę na kolejkę, ale jeszcze nie jest czynna. To jest największy problem, kiedy chciałoby się z którejś skorzystać. Uciekają najlepsze godziny...