Z przeciwka ktoś podąża w górę. Też samotny wędrowiec. Obserwuję go w miarę zbliżania i staram się określić nację. Jakoś tak słowiańsko mi wygląda. Może Czech?..
Pozdrawia pierwszy:
- Hello.
Odpowiadam mu również po angielsku. Czyli nie jest to ani Włoch, ani turysta niemieckojęzyczny. Chwilę rozmawiamy o Monte Pelmo i pogodzie. W końcu nie wytrzymuję:
- Where are you from?
- From Poland - pada odpowiedź.
- So, maybe we should speak polish - sugeruję, po czym zaczynam się śmiać.
Okazuje się, że to Tomek z Torunia. Wóz zaparkował na przełęczy Staulanza, jego żona robi jakąś łatwiejszą wycieczkę w tym czasie, a on również postanowił wejść na Monte Pelmo.
Rozmowa schodzi również na temat samotnych wędrówek. On - tak jak i ja - też zdaje sobie sprawę z podwyższonego niebezpieczeństwa, ale co robić, kiedy nie ma już z kim pójść w góry. Tomek się kiedyś wspinał, więcej ode mnie, kiedy jeszcze miał partnerów do liny. Teraz już chodzi sam.
- A co z Twoimi partnerami?
- No cóż, nie zawsze w porę zdołali podjąć decyzję o wycofaniu...
Rozstajemy się. On ma jeszcze do zdobycia górę, z której ja już schodzę. Ale umawiamy się na spotkanie na przełęczy. Podaje mi rejestrację swojego auta.
- Do zobaczenia!
- Powodzenia!
Zaczyna kropić deszcz. Po chwili już pada. Na taką okoliczność zakupiłem przed wyjazdem rasową pelerynę. Do tej pory zakładałem zwykle kurtkę, ale straciła już swoje nieprzemakalne właściwości. Poza tym, w kurtce się na ogół pociłem, więc i tak byłem mokry.
Wyciągam z plecaka pelerynę, rozwijam ją i usiłuję założyć. Niestety, wiatr mocno mi to utrudnia. Zrywa się coraz mocniejszy i szarpie moim wdziankiem. W końcu jakoś go zakładam na siebie i plecak i staję nad pierwszą z wielu skalnych ścianek, które tym razem muszę pokonać w dół.
I tu zaczyna się prawdziwy cyrk. Wiatr podwiewa z dołu i peleryna zakrywa mi całkowicie widok na ewentualne stopnie i chwyty. Łapię ją rękami, usiłując przydusić, ale żeby zacząć schodzić, muszę ją puścić i wszystko zaczyna się od nowa. Walczę w ten sposób chyba z kwadrans, nie ruszając się z miejsca praktycznie na krok.
W końcu daje za wygraną. Ściągam mokrą pelerynę, zwijam byle jak i ładuję z powrotem do plecaka. Trudno, będę mokry, ale przecież muszę jakoś stąd zejść.
Z najwyższą ostrożnością wyszukuję chwytów, które jako tako tkwią w glebie i wyszukuję nogami stopieńków. Uff... pierwsza ścianka za mną. Krótki, piarżysty taras i staję nad kolejną. Przechodzę kilka metrów w jedną stronę, potem w drugą i znajduję jakieś lekko urzeźbione miejsce. Znów ostrożnie w dół. Jest!
Mokre ręce zdążyły mi już zgrabieć, ale dobrą wiadomością jest fakt, że deszcz ustaje. Powoli, chuchając co chwila w dłonie, pokonuję kolejne uskoki.
Potem już zwykłą ścieżką, do miejsca, gdzie kocioł urywa się kilkusetmetrową ścianą nad zieloną doliną. Teraz trawes z tym kluczowym Passo del Gatto. Deszcz nie pada, ale skała jest mokra. Dam radę? Hmm... i tak nie mam innego wyjścia. Muszę dać radę.
O dziwo, mimo iż po mokrej skale, newralgiczne miejsce poszło mi szybciej i łatwiej niż rano. Kolejne dwie wyrwy w wąskiej półeczce też nie sprawiają specjalnego kłopotu. Za to zaczyna ponownie padać. Przyspieszam kroku.
Ostatnim i wcale nie banalnym problemem okazuje się skośna płyta skalna tuż nad samym piargiem w dolinie. W górę przeszedłem ją na tarcie, o którym teraz nie ma co marzyć. Kilkanaście metrów ślizgu?!... Nieee... to by się nie skończyło zdrowo.
Ze sporym trudem i drobnymi ślizgami udaje mi się jakoś osiągnąć piarg bez większych strat. Teraz wreszcie mogę założyć pelerynę.
Zachodzę jeszcze do schroniska. Zdobycie Monte Pelmo postanawiam uczcić od razu kuflem piwa,a w międzyczasie może przestanie padać...
Piwko wypite, deszcz nie ustał - czas w drogę.
Docieram do Palafavery, gdzie stoi mój samochód. Zaczyna się sopniowo wypogadzać, gdy podjeżdżam na przełęcz Staulanza. Obok wozu z toruńską rejestracją jest akurat wolne miejsce. Widzę, że żona Tomka siedzi w środku. Parkuję tam, wyciągam butlę gazową, kuchenkę i pozostałe utensylia.
- Kawy? - pytam przez otwartą szybę. Widzę zaskoczenie na twarzy, ale szybko opanowane.
- Nie, dziękuję. Czekam na męża.
- Jak wróci, to dolejemy wody i tez się załapie - uśmiecham się do niej.
- Nie, dziękuję, naprawdę - podejrzanie muszę wyglądać w jej oczach. Postanawiam się zdemaskować.
- Jak Tomek wróci, na pewno chętnie się napije - spoglądam na zegarek - powinien za chwilę tu być.
Teraz wszytko staje się jasne. Zwłaszcza, że rzeczywiście Tomek się zjawia, zanim woda się zdąży zagotować.
Pijemy kawę, potem zjeżdżamy w dobre miejsce noclegowe. Tomek namawia mnie na następny dzień na wspólne przejście ferraty Costantini na Moiazzy. Ale ja mam obawy przed tą drogą, a przygotowane plany obejmują inną grupę. A więc nasze drogi się rozejdą. Ale może uda się kiedyś jeszcze spotkać i wspólnie gdzieś powędrować.
- Dobrej Nocy...
- Ciekawych i Udanych Przejść!
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl
http://wfs.cba.pl