W pewnym momencie oglądamy się za siebie ... a od południa wygląda już tak !
... a właściwie południe już nie wygląda !
Nagle jak nie
huuuknie, potem drugi raz i trzeci !!!
... a po chwili poczuliśmy pierwsze krople deszczu.
Rzuciliśmy się do wyciągania i wbijania się w niesione w plecaku "szaoliny", a ja dodatkowo do chowania aparatu.
W następnej minucie grzmotnęło raz jeszcze i z nieba popłynął deszcz ...
... a tam popłynął deszcz !!! ...
zwalił się po prostu z nieba wodospad.
Podwinęliśmy nogawki spodni ... i zaczęliśmy schodzić.
... a tam schodzić ...
- biec !
- lecieć !
- skakać !
- zjeżdżać!
- spływać !
... niby znanym nam już szlakiem, a jak zupełnie innym.
No bo to nie był już szlak, droga, ścieżka ... to był regularny, szalony, rwący górski potok.
Dalej w strefie wysokiego lasu, czuliśmy się już jak na raftingu w rwącej rzece.
Do samochodu zostało nam ok. godziny drogi (według tabliczki), ale my osiągnęliśmy ten cel po kilkudziesięciu minutach.
Mimo tego, że buty ważyły zapewne 100% więcej niż normalnie ... a może właśnie dlatego ? ! ...
... docieramy szczęśliwie, bez upadków do samochodu.
jednocześnie cały czas zastanawialiśmy się jak do niego w takim stanie wsiądziemy. ...............................
.......... i nagle ! ...
.......... przestaje lać, a nawet padać czy kropić.
Burza przeszła, ulewa się skończyła !!!
Otwieramy auto i wyciągamy wodę by się napić ... w końcu spragnieni jesteśmy.
Co prawda z zewnątrz mokrzy, ale od wewnątrz wysuszeni.
Już spokojnie, zwijamy plastikowe płaszcze i chowamy plecaki do auta.
Plecaki na szczęście suche.
Większy miał osobisty "ortalion", mniejszy wędrował pod moim "szaolinem" ... no w końcu tam był aparat !
Wycierając się będącymi "na stanie samochodu" ręcznikiem, pomału dochodzimy do siebie ... by po chwili, rozbawieni całą sytuacją opuścić przełęcz Staulanza (1773 m).
Zaczyna ponownie podać, a może po prostu doganiamy deszcz ?
Możliwe że dlatego, że nie wracamy drogą , która przybyliśmy, a jedziemy w drugą stronę, kierując się na północ, na Passo Giau (2236m).
Drogę do przełęczy, niezliczone serpentyny i samą przełęcz Giau pokonujemy w mlecznej chmurze.
O tym, że dobrze jedziemy upewniało nas to , że innej drogi tu nie ma, oraz wyskakujące od czasu do czasu z mgły, tablice z nazwami mijanych miejsc.
W takich mglistych, parnych, ale po pewnym czasie ponownie już bez deszczu warunkach, docieramy do Cortiny d'Ampezzo, a potem do apartamentu w Borca di Cadore, by rozpocząć odwirowywanie i suszenie butów.
Przejeżdżając przez Borcę widzimy, jak Anioł pokazuje, tym razem południową stronę, tam skąd przyszła burza, a może także pokazywał nam kierunek następnej wycieczki ?
Wieczorem po zrobionej oczywiście we włoskim stylu obiadokolacji, już na tarasie oglądając zdjęcia przy lampce wina (no może lampkach) ... wspominamy dzisiejszą przygodę.
Dopełnieniem tej wieczornej biesiady, był widok zanurzającego się w oświetlonych zachodzącym słońcem chmurach ... Monte Pelmo.
Żałowałem trochę braku zdjęć ze "spływu" z Pelmo ... no, ale ryzyko utraty aparatu było za duże.
Rozsądek i strach o niego zwyciężył, nad chęcią uwiecznienia ulewy.
No nic ... ale wspomnienia zostaną, pierwsza (i jak do tej pory jedyna) dolomitowa burzo-ulewa zaliczona !
Popijając wino wspominamy tę przygodę, trochę analogiczną , do naszej pierwszej wyprawy do Chorwacji, a odbytej z przyjaciółmi jachtowym rejsem na "Sun Odyssey".
Wówczas w okolicach Korćuli, też przeżyliśmy pierwszą morską i to na morzu ... burzę i nawałnicę o sile 9 stopni w skali Beauforta, którą to przypominamy sobie od czasu do czasu z rozrzewnieniem.
Wrażenia tego i tamtego dnia ... były dla nas równie "ekscytujące".
Koniec ...............................
... pierwszego dnia naszych wakacji.
Pozdrawiam.