14. - 06 marca 2012 część 3
Jadąc do Cortiny mijaliśmy najpierw jeden wyciąg z Cadore Negra w tle, potem kolejny z Cinque Torri w tle. Tereny krajobrazowo-narciarsko wyglądały zachęcająco, ale jak już wspomniałem pozostawiliśmy je do eksploracji podczas innego wyjazdu. Jeśli dobrze rozczytałem skimapę to w jeden dzień można wszystko spokojnie objeździć. Na parkingach mało aut, czyli ... . No właśnie, czyli co? Na Civetcie, też nie ma ludzi, a to raczej zaleta nie wada. Na Sellarondzie jest jak na Marszałkowskiej, więc nie jest to wykładania czegokolwiek.
Parking w Cortinie pustawy. Na kolejkę musieliśmy chwilkę poczekać, bowiem wzniosła się w przestworza tuż przed naszym nosem. Poczekalnia nie zmieniła się ani na cal, od mojej ostatniej wizyty. Przypominała stację kolejową gdzieś na zapyziałej prowincji któregokolwiek exdemoluda a nie ekskluzywnego zachodniego kurortu. Czas zatrzymał się tu na Olimpiadzie w pięćdziesiątym szóstym roku.
W kolejce oprócz nas jechało jeszcze kilka osób. Nie byli zainteresowani nartostradami, przyjechali z wycieczką zakładową, jak wywnioskowałem. Komentowali wydarzenia ostatniego wieczoru od czasu do czasu przerywając ochem na jakiś widok.
Opuszczamy Passo Falzarego
Biała Cadora Negra
Z prawej strony drogi mijamy tereny narciarskie należące do Cortiny
Pięć Wież, turystyczny cel wycieczek
I już Cortina
Stacja koleki linowej
Z nami wjeżdżała nienarciarska część polskiej wycieczki.
Fragment czarnej nartostrady
Z tej perspektywy trudno ocenić stan nawierzchni.
Między skałami nie widać niczego groźnego
Ostatni odcinek to krzesełko pod Tofanę. Z dwóch jakie wiodły pod górę, jedno było nieczynne.
- Coś nie widać tych równiutkich nartostrad - zauważył kolega. No nie widać, do diaska, na trasach zalegała kilkunastocentymetrowa warstwa bezładnie porozjeżdżanego śniegu. Sporo muld i zaledwie kilku narciarzy. No to znów kwiczę. Obiecałem Irkowi, że spokojnie sobie pozjeżdżają na szerokich i równych trasach. Umiejętności jego małżonki z całą pewnością mogły tu wzrosnąć. Będą musieli szybko się stąd ewakuować i to tylko kolejką. Jedyny zjazd czarną trasą w ogóle nie wchodził w grę.
Na górze była jedna wzorowo przygotowana nartostrada, ale wyciąg był nieczynny. Jedynym wytłumaczeniem było tylko to, że w nocy musiało spaść tu sporo śniegu i nie zdążyli przygotować należycie przygotować tras. Jakby na potwierdzenie tego zobaczyliśmy jak potężny ratrak rozjeżdżał gruba warstwę śniegu zostawiając za sobą ślad, który jeszcze nie nadawał się dla narciarzy. Pewnie za drugim lub trzecim najazdem pozostanie to, na co czekamy już trzeci dzień.
- Uciekamy stąd - zadecydowałem za ogólną aprobatą - czarną trasą.
Nie była dobrze przygotowana, sporo muld zalegało na niej. Nie było trudności z jej pokonaniem. Bezpieczniejsze są muldy świeżego śniegu od oblodzonej i gładkiej nawierzchni, zwłaszcza dla szybko jeżdżących. Błąd mógłby źle się skończyć zwłaszcza w wąskim przesmyku między skałami. Spotkanie z blokiem skalnym raczej do przyjemności nie należy.
Dlaczego wyciąg na tym odcinku był nieczynny?
Wyjątkowo muldziasta trasa
Katastrofalny stan nartostrad.
Opuszczamy niegościnne miejsce czarną trasą.
Zdecydowanie lepsze warunki zastaliśmy kilkaset metrów niżej. Tu widocznie śniegu mniej spadło, albo przemieszał się z deszczem. Poszusowaliśmy na całkiem przyjemnych stokach. Najlepsze wrażenia odnieśliśmy po pokonaniu tras w lesistym terenie. W miarę dobrze przygotowane z umiarkowanym nachyleniem, kręte były nagrodą za wcześniej poniesione trudy.
Tu może będzie lepiej.
Trasy olimpijskie
Kolega odzyskał humor.
Wpatrywaliśmy się w stan nartostrad.
W zacienionych miejscach były raczej dobrej jakości.
Pora na odpoczynek. Musiałem się trochę nagimnastykować, aby dotrzeć do znanego mi schroniska na Pomedes. Znajomi chcieli już siadać w pierwszym napotkanym na trasie barze. Odwiodłem ich od tego argumentując, że kiepski widok, że do WC trzeba po schodach i ogólnie słabo się prezentuje. Za chwile mijamy następny i ponawia się ceremonia przekonywania, że na górze będzie lepiej. Siła mojej persfazji musiała się kilkakrotnie zmagać z siłą fizjologicznych potrzeb.
Na górze nie dane mi było podelektować się widokami ze znajomymi. Ci po wysiadce z wyciągu wyrwali prosto na krechę do schroniska.
Znane mi z poprzedniej wizyty schronisko.
Widoczność o niebo lepsza niż ostatnio.
Okazja do podziwiania widoków.
Pora na zdjęcia.
Tereny do objeżdżenia za rok.
W dolnym rogu widziane wcześniej wieże.
- Bałwan.
- Który?
Krótki rekonensans po terenach narciarskich Cortiny.
I powrót do dołu
malowniczą turystyczna trasą.
Ostatnim razem z braku śniegu trasa była zamknięta.
Tym razem było go wystarczająco dużo z niewielkimi tylko wyjątkami.
Meta.
Na parkingu ściągając buty narciarskie zwróciłem uwagę na dwóch Włochów, którzy obok pakowali się do odjazdu. Z niezwykłą starannością wycierali swoje deski, centymetr po centymetrze. Zmienili ściereczki i pucowali suchymi do połysku. Sprawdzali wiązania, chuchali, pędzelkiem wymiatali z zakamarków paprochy. Kiedy przyszliśmy na parking byli już w normalnych butach. Pewnie były już wypastowane i schowane w pokrowcach w bagażniku. Kiedy odjeżdżaliśmy jeden trzymał długi pokrowiec narciarski a drugi misternie wkładał jedną nartę do środka. Rzadki to widok, kiedy z takim namaszczeniem kończy się wypad narciarski. Nie wspomnę o tym jak ja traktuje swój sprzęt, bo po takim pokazie jest mi wstyd.
Przed powrotem do Malga Ciapela podjechaliśmy na godzinkę do miasta. Na parkingu przed szesnastą było jeszcze sporo wolnych miejsc. Chwilę później jak się okazało byłby problem. Wszystkie sklepy dopiero o czwartej się otwierają po długiej przerwie na lunch.
Wszedłem do pierwszej napotkanej apteki i z ulgą przyjąłem widok jednej tylko osoby czekającej na to aż zwolni się któreś z trzech zajętych w tym momencie okienek. Stoję i rozglądam się dookoła, niczym szczególnym nie różni się od naszych aptek, czysto i przyjemnie. Po pięciu minutach zaczynam się denerwować, bo przy okienkach trwają dziwne pogaduszki. Szczebioczą coś po swojemu gestykulując wyraźnie rękoma. Nie widzę klientów, ale z min aptekarek co chwila odczytywałem ogromne zdziwienie, wytrzeszcz oczu, łapanie karpia i temu podobna mimika. Do tego wciąż pracujące ręce to łapiące się za głowę, to krzyżujące na piersiach. Istny kabaret. Nie znam włoskiego, ale mogłem z gestykulacji wywnioskować, która z pań po jakie lekarstwa przyszła.
Dwadzieścia minut trwało, nim dostałem się do lady. W kilku zdaniach wyjawiłem co mnie sprowadza i w kilku zdaniach otrzymałem informację jak dozować. Koniec, minuta, może dwie, ale dwadzieścia minut? W tym czasie to można życiorys przedstawić i zostałoby jeszcze sporo czasu na piwo. Wkurzyłem się, bo wrzucona moneta za parking już traciła ważność przez takich makaroniarzy. Niewiele już czasu na zwiedzanie.
Do Malga Ciapela wracaliśmy inną drogą, przez Passo Giau. Niezwykle malownicza trasa, kilometrowo podobnie jak przez Passo Falzarego tyle, że bardzo kręta. Jechaliśmy pewnie pół godziny dłużej po całkowicie pustej drodze. Tubylcy zapewne omijają ją i jeśli maja wybór to jadą inną. Minęliśmy też Fedare z wyciągiem w stronę Cinque Torri.
Trzeci dzień i mały kroczek narciarski do przodu. Daleko do tego, czego oczekiwałem, ale prognoza pogody mówiła o zdecydowanej poprawie warunków dla narciarzy w dniu jutrzejszym. O tym, gdzie następnie pojedziemy zadecydujemy przy śniadaniu.
Wracamy.
Gdzieś na Passo Giau.