7. - 4 marca 2012 cd.
Przez mgliste powietrze przebija się widok muldziastej nartostrady. Kilkunastocentymetrowa warstwa świeżego śniegu przykrywała góry i doliny marmoladowej nawierzchni.
Boże ratuj, co ja mam wszystkim powiedzieć?
"Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom,
gdzie jest ta Marmolada, co kocham ją"
Bohaterka
Wielka bohaterka
Postaliśmy chwilkę wypatrując tych pięknych gór, ale widoczność sto metrów z okładem.
Jedziemy, krzyknął kolega i ruszył pierwszy w dół. Za nim kolejni uczestnicy naszej wyprawy. Kątem oka widzę jak najmłodsza nasza uczestniczka zapina narty i celebruje jakoś dziwnie długo moment ruszenia.
- Jedź - ponaglam, bo pierwsi już zginęli mi z widoku za mgłą, a my tu wciąż stoimy.
- Nie, nie, jedź sam. Nie czekaj na nas. My tu swoim tempem pojedziemy.
Nie bardzo wiem, co robić. Po kilku ponagleniach widzę, że ustawia się do pługa i zaczyna ześlizgiwać się nie w dół a niemal w poziomym trawersie.
Włosy mi dęba stają, przecieram oczy. Znów wzywam Boga, przecież ja ją tu na pewną śmierć wystawiłem. Szybko zbieram myśli, przecież byliśmy razem w Szklarskiej na nartach i, chwila zamyślenia, i. I teraz pamiętam, że oni jeździli na Pchatku a my maltretowaliśmy do znudzenia trasę fisowska, zwaną potocznie Ścianą. Razem to byliśmy jedynie na herbatce w przewie między zjazdami. Co tu robić?
- Nie czekaj, damy sobie radę - zapewniał mnie jej mąż, który na sto procent wiem, że dobrze jeździ - potrzeba jej chwili na oswojenie się. Nie martw się, jedź.
Postałem jeszcze chwilkę, patrząc jak dziewczyna pługuje miedzy muldami w tempie "do wieczora zsunie się". Z wielkimi wyrzutami sumienia pognałem za resztą. Nieprzetartą, rozmiękczoną trasą dogoniłem grupę, która debatowała na skraju nartostrady o jej stanie.
- W Austrii -zaczęło się powolne rozszarpywanie mnie - trasy są codziennie ratrakowane. W Włoszech nie ma ratraków?
- W Austrii rano to jeździ się po sztruksie, wiesz takim śladzie po ratraku. instruowali mnie. - Słuchaj, trasy są tam równe jak stół.
Nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Jeszcze kilka razy "bo w Austrii" a zamkną mnie w wariatkowie.
Zjeżdżamy w dół
Jeziorko Fedaia
Zjeżdżamy dalej. Nawierzchnia staje się coraz lepsza, choć bardzo daleka od dostatecznej. Tu widać, że śnieg nie padał. Powietrze staje się bardziej przejrzyste. Pomimo grubej warstwy chmur odsłaniają się coraz to większe partie Dolomitów. Nie będziemy powtarzać tego zjazdu. Kierujemy się do wyciągu w stronę Arabby z nadzieją, że może tam będzie lepiej.
Siadamy na czteroosobową kanapę.
W prawo do kanapy
W drodze na Padon
Wygodna kanapa z kapsułą
- Dobrze, że miękka i ma osłonę z pleksi - usłyszałem pierwszy raz coś nie negatywnego. - Szkoda, że nie ma podgrzewanych siedzeń, bo w Austrii większość takich kanap ma grzałki.
Przełknąłem ślinę i wyciągnąłem dla uspokojenia aparat. Ciążył mi on wielce i to nie od ciężaru, ale od tego, że używałem go w znikomym rozmiarze. Najmarniejszy idiotaparat zrobi w słońcu zdecydowanie lepsze zdjęcie, niż w takim dniu jak dzisiaj najbardziej wypasiona lustrzanka.
Dotarliśmy na Pescoi.
Początkowy stumetrowy odcinek zjazdu z Passo Padon należy chyba do najtrudniejszych dla powracających z Marmolady. Dla mało wprawnych narciarzy stanowi, on nie lada wyzwanie. Jest to wąska rynna, zazwyczaj oblodzona i poszatkowana licznymi muldami. Nie lubię jej, bo jest tu zawsze spory tłok i trzeba uważać by kogoś nie rozjechać i samemu nie być staranowanym. Dzisiaj jest w najgorszym stanie, jakim kiedykolwiek go widziałem. Spod lodu zalegają na nim ogromne muldy rozmiękczonego śniegu. Na szczęście o tej porze nie ma tłoku, zatory robią się tu dopiero po południu. Przemęczam się tym wąskim odcinkiem i dojeżdżam do płaskiego trawersu. Przede mną bardzo stromy, krótki odcinek, po którym jest długa prosta. Dla mnie jest to ulubione miejsce, kiedy można nabrać sporej prędkości i gnać na złamanie karku do samego wyciągu. Tym razem zastałem tu kretowisko.
Czerwona trasa
Czerwono-czarna
Czas na bombardini
Potem kierujemy się dalej w dół do Arabby. Zjeżdżamy początkowo czerwoną trasą a później czarną. Nawierzchnia ma daleko do poprawności, ale u znajomych zatliła się malutka iskierka nadziei, że może da się tu gdzieniegdzie pojeździć. W Arabbie, rezygnujemy z przedostania się na przeciwległe stoki. Widok trawiastych łąk zastopował w nas zapędy do dalszych wędrówek. Na wieść, że aby się tam dostać trzeba przejść na piechotę przez ulicę niemały kawałek drogi, utwierdził nas w tym, aby pozostać po tej stronie mieściny. Wracamy gondolką jadącą na Portavescovo, z której można wysiąść na Pescoi lub też dalej jechać do góry. Ponawiamy zjazd do Arabby inną czarną trasą. Nie jest źle, jak oceniają znajomi. Szkoda tylko, że tak słabo przygotowane trasy, usłyszałem na zakończenie tego etapu. Nie obyło się bez wysłuchania rytualnego zwrotu "bo w Austrii".
W dole Arabba
W zasadzie niewiele kilometrów za nami, postanawiamy nie przemęczać się za bardzo jak na pierwszy raz. Szkoda też ryzykować złapania jakiegoś nieszczęścia na tak kiepskich trasach? Zatrzymujemy się w okrągłym i przeszklonym barze. Jest stosunkowo ciepło, osiem stopni powyżej zera. Wypijam pierwsze i ostatnie tego sezonu bombardini, ajerkoniaczek na ciepło z bitą śmietaną. Jak dla mnie to za słodki trunek.
Czas na bombardini
Złapany na foceniu
Wracamy do hotelu, zgodnie postanawiamy.
Jadąc na Passo Padon mocno trzeszczącym i drewnianym krzesełkiem usłyszałem uwagę, że cały wyciąg jest z odzysku, zdemontowany pewnie gdzieś w Austrii. Nagle dostrzegłem w dole na rynnie sylwetkę jadącą w stylu, który miałem przyjemność już dzisiaj widzieć. Wyostrzam wzrok i Boże, co oni tu robią? Wołam do nich, krzyczę, ale pochłonięci zsuwaniem się między muldami w dół nie reagują. Zjeżdżamy za nimi, postanowiłem po wysiadce z wyciągu, zrobimy jeszcze raz tę trasę. Dodamy raptem kilometr zjazdu. Po chwili jesteśmy przy nich. Żyją, są cali i jadą do Arabby. Oceniając ilość drogi, jaką dotychczas pokonali powinni z tego miejsca jechać w zupełnie przeciwnym kierunku, aby zdążyć na kolację. Poleciłem im, aby dojechali teraz do krzesełka i wracali natychmiast nim na Padon.
Dojeżdżamy do Fedaia. Zaczyna siąpić mżawka. Do hotelu sześć kilometrów w tym dwa po muldach. Męczymy się okrutnie, to nie jest zwykłe narciarstwo to jakieś ekstremalne zawody. Muldy, muldy kawałek w miarę równego i znów muldy, muldy. Zatrzymujemy się przed ostatnią partią muld, po niej już tylko długa kilkukilometrowa prosta. Słysząc polska mowę zaczepia nas jakiś rodak z pytaniem, którędy do krzesełka na Marmoladę? Umówił się na stacji pośredniej z żoną i nie wie jak tam dotrzeć. Nie bardzo chce przyjąć do wiadomości, że wyciąg krzesełkowy, który wisi tuż nad naszymi głowami jedzie na Passo Padon. Zaczął wzburzony narzekać na oznakowanie tras, na fatalny stan nawierzchni i włoski burdel. Nim się na dobre rozkręcił musiałem niemal siłą wypychać do zjazdu znajomych. Po chwili byliśmy już w hotelu.
Umawiamy się w SPA z tym, że ja przyjdę tam dopiero po powrocie najmłodszych. Może trzeba będzie im w czymś pomóc, pomyślałem. Wcześniej dzwoniłem, ale bez odzewu. Widocznie mają za słabe dzwonki. Zresztą tłumaczę sobie, że brak informacji jest najlepszą informacją. Gdyby, tfu, tfu coś się stało pewnie by już sami dzwonili.
Przed piątą widzę z tarasu na ścieżce dojazdowej dwie znajome postacie. Wychodzę im naprzeciw, aby pokazać, gdzie mają się rozłożyć ze sprzętem.
Zapytałem najmłodszą, czy mogę zadać jej jedno osobiste pytanie. Pozwala.
- Czy dzisiejszy dzień był najcięższym w jej życiu?
- Zdecydowanie tak.
Mokro przed hotelem, wciąż pada.
Z tarasu wypatrzyłem znajome sylwetki na dojeździe do hotelu.
Na basenie spokój, tylko dwie osoby pływają. Ostatnim razem byliśmy tu chyba w czasie ferii, bo wydzierających się na całe gardło dzieciorów były tabuny. Próbowaliśmy wtedy przychodzić o różnych porach z nadzieją, że może akurat ich nie będzie. Gdzie tam, gdy jedni kończyli to nowi z wrzaskiem wskakiwali do wody.
Po dawce nart i basenu czas do kolacji dłuży się niemiłosiernie. Każda minuta to wieczność. Trzy minuty przed siódmą poganiam żonę do wyjścia. Wyjedzą wszystko, nic nie zostanie, zabraknie, będzie zimne i w ogóle, co to za zwyczaje, aby się przeszło minutę spóźniać? A jak nie będzie windy to jeszcze dłużej.
Kiedy wchodzimy na stołówkę, niemal wszystkie miejsca zajęte. Psiakrew, otwarte od wpół do siódmej.
O jedzeniu we włoskich hotelach powinienem napisać odrębną relację. Jest tu taki zwyczaj, że podczas kolacji wybiera się menu na następny wieczór. Z trzech pierwszych dań zakreśla się jedno i jedno z trzech drugich dań. Dodatki, sałatki i słodycze są w tak zwanym szwedzkim stole, bez ograniczeń. Zazwyczaj wybór jest tylko iluzoryczny i nie zawsze to, co jest przetłumaczone jest tym, czego się spodziewamy otrzymać."Beef w sosie maszrumowym" to nie pieczeń wołowa z grzybami a zimne plasterki szynki oblane pastą o smaku grzybów.
Wuerstella, identycznie nazwana w trzech językach to dosłownie paróweczka owinięta żółtym serem. To mniej więcej tak, jakby w Polsce cudzoziemiec zmawiając gołąbki, spodziewał się otrzymać wyrafinowane danie z drobiu.
Tego dnia prawdziwym rarytasem była zupa grzybowa. Jedyną rzeczą jaka mi tu smakuje to zupy, które czasem są podawane, jako dodatkowe gorące danie w zestawie szwedzkostołowym. Nie spotkałem żadnej, która nie odpowiadałaby mi w przeciwieństwie do znajomych z Niemiec. Ci po pierwszej łyżce odstawili talerze uznając, że jest za słona.
- Ci Włosi to jacyś oszuści, specjalnie przesalają jedzenie, aby zamawiać coś do picia.
Nie dodałem, że przy kolacji wszelkie napoje są płatne. Nie ma kawy, herbaty, czy wody. Za wszystko trzeba płacić, nie od razu rzecz jasna. Rachunek trafia na recepcję. Dopiero na koniec pobytu podsumują, złupią i puszczą w skarpetkach.
Tu muszę przyznać rację znajomym, podczas kolacji miewałem straszliwe pragnienie i zmuszony byłem zawsze zamawiać piwo. W Polsce bym wiedział co robić kiedy zupa za słona, ale tutaj?
Do późnej nocy dzieliliśmy się wrażeniami z pierwszego dnia na nartach. Obiecałem, że pojedziemy niedaleko, kilkanaście kilometrów stąd, do Alleghe pod Civettą. Tam z całą pewnością trasy narciarskie będą fantastycznie przygotowane.