Nie wiem, na ile moje życie w Chorwacji to ciekawy temat.
Czasem bywa "straszno", czasem i śmieszno.
Mieszkam tu zaledwie 2 lata, ale powoli chyba przyzwyczajam się do tutejszego rytmu życia. Do tej pory mieszkałam w milionowym mieście, teraz żyję we wsi, która ma ledwie 30 stałych mieszańców. Porażająca różnica, prawda? To normalne, że trzeba mi było czasu, by zaadaptować się w nowym środowisku. Nie chodzi o to, że tu prawdziwe odludzie; zawsze lubiłam spokój, ciszę; nie jestem miłośniczką gwaru i tłumów, nie należę też do szczególnie towarzyskich osób; tak więc fakt, że w naszej osadzie mam numerek porządkowy 30 zupełnie mi nie przeszkadza. Jednakże muszę przyznać, że brak mi wielu rzeczy, które w mieście miałam na wyciągnięcie ręki, a tu ich po prostu nie ma. Tęsknię to kina, teatru, filharmonii i, jak każda kobieta, do galerii handlowych. Pewnie powiecie: No przecież Split - kulturalne i handlowe centrum masz tak blisko!
Racja, ale:
Po pierwsze to aż dwie godziny rejsu w jedną stronę (poza sezonem tylko 3 promy dziennie), a po drugie oferta handlowa tutaj w dalszym ciągu wydaje mi się uboga (pod względem cenowym zaś zupełnie nieatrakcyjna). Trzeba jednak pamiętać, że Chorwacja to bardzo mały rynek, nieporównywalny z polskim i to trochę usprawiedliwia taki stan rzeczy.
Niestety repertuar splickich kin też mnie nie zachwyca. Mimo najszczerszych chęci już od dłuższego czasu nie znajduje niczego dla siebie. Kiedy w końcu jednak pojawi się coś godnego uwagi, to schodzi z ekranów w ciągu dwóch, maksymalnie 3 dni. Za to miłośnicy Jasia Fasoli i wojowniczych żółwi Ninja całymi miesiącami mogą wybierać i przebierać w kinowych propozycjach. Teatr i filharmonia są dla mnie nieosiągalne ze względu na późne pory spektakli i koncertów (wymagałoby to ode mnie przenocowania na lądzie) Zatem wachlarz możliwości dość skromny
To samo dotyczy zakupów na wyspie. Króluje zasada: bierz to, co jest i się ciesz; nie wydziwiaj i nie rób problemów; żadnych dodatkowych pytań i dodatkowych życzeń. Jak Ci się zachciewa czegoś więcej, to lepiej zabieraj swoje pieniądze, idź sobie i daj nam spokój.
Na wyspie pojęcie "obsługi klienta" ma dość osobliwe znaczenie.
Cóż, specyfika "wyspiarskiego życia". Naprawdę jesteśmy odcięci od świata.
Ale ma to i swoje zalety...
Najbardziej jednak przeszkadza mi stosunek Państwa Chorwackiego do obcokrajowców. Poza tym tutejsza polityka społeczna (zwłaszcza w stosunku do mieszkańców wysp), system opieki zdrowotnej, system emerytalny pozostawiają bardzo wiele do życzenia, nawet w porównaniu z analogicznymi kwestiami w Polsce, niestety.
Państwo Chorwackie ciągle zdaje się dawać mi do zrozumienia, że nie jestem tu absolutnie niezbędna, a raczej kłopotliwa (ja jestem jednak wytrwała!). Ale na szczęście ludzie (z wyjątkiem urzędników państwowych!) okazują mi coś wręcz przeciwnego.
Przyjęli mnie bardzo serdecznie i nigdy nie dali odczuć, że jestem obca, czy też, że nie ma tu dla mnie miejsca. Teraz naprawdę jestem tu w domu.
To fakt, że:
- nie mówię miejscowym dialektem i pewnie nigdy nie będę; chyba byłoby to śmieszne; mój mąż zresztą też nie; bo w naszej małej rodzinie tylko pies jest "rodowitym Hvarzaninem". Najprawdopodobniej zawsze będę mówić "jak pani z telewizji";ale nikomu to nie przeszkadza
- bardzo różnię się od Dalmatyńców podejściem do życia, stosunkiem do pracy, sposobem wyrażania emocji, zachowaniem; inne są moje oczekiwania, potrzeby, cele w życiu, sposób bycia, priorytety... To, co dla mnie jest oczywiste, dla moich sąsiadów jest najprawdopodobniej w ogóle niezrozumiałe.
Ale jestem i (co może nawet ważniejsze) czuję się częścią tej małej społeczności.
Chorwacja to przede wszystkim "małe ojczyzny". Chyba zaczynam rozumieć, na czym polega ten fenomen.
Generalnie na pewno nie jest łatwo, ale z całą pewnością pięknie. Trzeba wypracować w sobie pewnego rodzaju bezpieczny dystans do rzeczywistości. To ten element "Dalmatyńskości", którego chcę się nauczyć, na tyle, na ile zdołam (i na ile pozwoli mi na to moja polska mentalność).
To, jak bardzo zmieniło się moje życie po przeprowadzce na Hvar najlepiej chyba zobrazują dwa listy z października i listopada 2005 roku, które posłałam koleżankom i kolegom z pracy. Dobrze oddają stan mojego ducha w pierwszych miesiącach pobytu na wyspie i opisują pierwsze zderzenie z "dalmatyńską rzeczywistością".
Dygresja językoznawcza jest napisana oczywiście w konwencji "z przymrużeniem oka", ale cała reszta to bardzo wierne odwzorowanie autentycznych wydarzeń, dlatego też z tekstu pousuwałam imiona kilku postaci, które (bynajmniej) nie są fikcyjne, a o których nie wyrażam się zbyt pochlebnie.
Proszę tylko, niech Was nie zmyli ten spory ładunek emocjonalny moich refleksji. Po tym, co napisałam, gotowiście pewnie pomyśleć, że nie jestem w stanie powiedzieć nic pozytywnego w tym zadanym mi przez Was temacie. A nie chciałbym, byście takie właśnie wrażenie odnieśli.
Wszystko ma swoje blaski i cienie, a początki przeważnie bywają trudne. Lecz gdyby mi było źle, z całą pewnością bym stąd uciekła.
Powiem jeszcze tylko tyle, że takie życie nie jest dla każdego.
Dalmacja potrafi jednak naprawdę dać dużo z siebie tym, którzy ją pokochają. Tylko trzeba umieć to docenić...
Pozdrawiam serdecznie
"Z pamiętnika młodej mężatki"
Nowy Głydziak
Myśleliście już pewnie, że po Głydziaku słuch zaginął... Cóż, może nie do końca, ale w pewnym sensie. Bo Głydziaka już nie ma. Teraz jest całkiem nowy i ulepszony egzemplarz dwojga nazwisk: Głydziak - Bojić, a właściwie Głydziak Bojić (bo tu obowiązuje taki zapis).
Rzeczywiście długo się nie odzywałam, ale to tylko i wyłącznie dlatego, że:
- najpierw byłam zajęta przeprowadzką,
- potem błyskawiczną przebudową sypialni by zdążyć przed przyjazdem rodziców; (nawiasem mówiąc malowanie świeżo wymurowanej ścianki skończyliśmy na kwadrans przed tym, nim stanęli w naszych drzwiach.)
-następnie w całości pochłonęło mnie "wychodzenie za mąż"
- dalej absolutnie non - stop i bez wytchnienia absorbowali mnie rodzice
...a kiedy wyjechali,
- wpadliśmy w wir robót domowych (półeczki, szafeczki i takie tam...tu pean na cześć mojego kochanego mężula, który dzielnie się trzyma, przyjmuje ze spokojem wszystkie moje kolejne fantastyczne pomysły i prawdziwie po bohatersku znosi mój styl zarządzania projektem "Nasz dom". A zarządzam twardą ręką, bo takiego zarządzania projektem nauczyłam się nie gdzie indziej tylko w Centrum Promocji i Rozwoju Inicjatyw Obywatelskich OPUS
Poza tym nie dalibyście wiary jak bardzo ekscytujące jest życie gospodyni domowej; ile wymaga uwagi, odwagi i inwencji twórczej; To naprawdę zajęcie dla ambitnych. Niespodzianki, emocje i nowe wyzwania każdego dnia. Wczoraj na przykład po raz pierwszy w życiu ugowałam pomidorową (juha od rajčica). I wiecie co? Sukces! Absolutny sukces! Zachęciło mnie to do kolejnych prób i dalszego śmiałego eksplorowania świata kulinariów. Może następny będzie rosół?! (kokošja juha); prawda, że sama nazwa brzmi wesoło i wróży powodzenie!?
Tyle usprawiedliwiania, mam nadzieję, że mnie rozgrzeszacie, zwłaszcza, że dodam obietnicę odzywać się częściej.
Teraz kilka słów o samym ślubie w urzędzie. Muszę przyznać, że byłam mile zaskoczona. Owszem, była pani, ale bez krowiego łańcucha na szyi i nie stała na tle szachowniczki (godło Chorwacji; jeszcze większy estetyczny koszmar niż nasz "pl ptak") ale za jej plecami stał dumny św. Roch - patron miasta, co nadawało ceremonii zupełnie innego, trochę mniej świeckiego charakteru. Poza tym nie było gadki w stylu "...świadom swych praw i obowiązków...", co zawsze napawało mnie niekłamanym wstrętem. Zamiast tego bardzo miły i raczej nie urzędowy i nie patetyczny tekst o tym, co znaczy małżeństwo. Nie, że podstawowa komórka społeczna i takie tam pitu pitu..., ale autentyczne i dość osobiste refleksje kierownika urzędu stanu cywilnego (nawiasem mówiąc ta pani to człowiek orkiestra: urzędniczka i kierownik w jednej osobie. I sama jest sobie sterem, żeglarzem, okrętem bo nikt inny tam nie pracuje).
W załączniku przesyłam Wam fotki z naszego ślubu. Niestety zdjęcia robił mój ojczulg (fotograf namiętny, lecz nieszczególnie utalentowany), więc musicie wybaczyć niedoskonałości dokumentacji.Film oczywiście też jest (operator, reżyser i producent ten sam, więc i jakość podobna niestety), ale nie przesyłam, bo poza tym, że moje "dziwaczne" nazwisko przysporzyło pani trochę problemów (a się bidula namęczyła...) nie będzie tam dla Was nic szczególnie ciekawego.
Generalnie wszystko fajnie. Beznadziejna była tylko kwiaciarka, która, mimo moich precyzyjnych i niepozostawiających wiele miejsca na radosną twórczość własną wyżej wspomnianego babiszona, przyprawiła mnie o atak rozpaczy na 2 godziny przed moim ślubem. To, co zrobiła, ni w ząb nie harmonizowało z moją wizją (powiedzmy, że znajdowało się w odległości 1000 lat świetlnych od mojego wyobrażania bukieciku ślubnego) . Obawiam się, że tutejsi mali przedsiębiorcy świadczący wszelkiego rodzaju usługi mają nieco inne pojęcie o smaku i elegancji. Dziękuje Bogu, że nie zdecydowałam się skorzystać z usług miejscowej fryzjerki, bo własnego ślubu mogłabym nie dożyć porażona widokiem swojego odbicia w lustrze. Marko, z zamiarem wypielęgnowania bródki wybrał się do fryzjera ("golibrody", który, odkąd przestał pić, nie może opanować drżenia rąk); po tej wizycie musiał sam zgolić zarost do zera.
Tym razem byłoby na tyle.
Następny odcinek pamiętnika młodej mężatki i relacji z "krainy na końcu świata" już wkrótce.
październik 2005 roku
Młoda mężatka i hydrozagadka czyli Władek patałach i mały cud mimo wszystko.
Jest! Nareszcie jest mały cud w naszym domu! A nawet dwa! Ale nie było łatwo! W procesie metamorfozy kawalerskiej (borsuczej) nory mojego mężula poważne zmiany...
Zacznijmy od początku. Sięgnąć zatem musimy w przeszłość zamierzchłą, miej więcej miesiąc wstecz. Wtedy to właśnie stanęliśmy przed palącą potrzebą skorzystania z usług specjalisty - hydraulika, który miał położyć hydrauliczne podwaliny pod nasza nową łazienkę i tym samym uroczyście otworzyć remont tegoż jakże ważnego w każdym domu przybytku.
Łazienka połączona z W.C. czyli miejsce na relaks, chwilę odosobnienia, kącik westchnień licznych zwięczonych ulgą i tak dalej. Jednym słowem remont wyżej wspomnianego pomieszczenia nie jest tylko remontem. Jest niczym droga, która przez trudy prowadzi do stworzenia czegoś, co jest niezbędnym warunkiem, fundamentem i nijako gwarantem szczęśliwości domostwa! Rozumiecie zatem wagę i powagę chwili, tym bardziej iż było to pierwsze poważne przedsięwzięcia nowozaślubionych państwa Bojićów.
Otóż nazajutrz po naszym ślubie, w odpowiedzi na wezwanie mojego wtedy jeszcze świeżutkiego i chrupiącego jak bułeczka mężula (nadal jest tak apetyczny!), zjawił się On - miejscowy hydraulik (ja nazwałam go swojsko Władkiem, bo, było nie było, w mojej ojczyźnie takie właśnie nosiłby imię). Obejrzał swym fachowym okiem naszą przyszłą łazienkę i określił poziom trudności zadania na raczej niewysoki. Umówił się z nami na wykonanie prac w nadchodzącym wówczas tygodniu. Byłam szczęśliwa, ponieważ położenie nowej siatki rur znaczyło dla mnie zamontowanie nowego bojlera i ciepłą wodę w kuchni (na marginesie bojler w kuchni popsuł się już dwa lata temu...ale jakoś do tej pory nie złożyło się mojemu mężulowi, żeby go naprawić - bez komentarza). Radowała mnie, ekscytowała a nawet przyprawiała o lekki zawrót głowy perspektywa ciepłej wody w kuchni w tak krótkim czasie.
Cóż, przedwczesną okazała się radość moja. Ponieważ Władek, beczułkowaty, głośny jak każdy południowiec, ale z wyglądu szczery, serdeczny i poczciwy chłopina (dlatego początkowo na krótką chwilę zdobył moje zaufanie), ojciec trojga jak on pulchniutkich małych dziewczynek, nie pojawił się w ciągu następnych 7 dni. Mało tego, nie dał znaku życia. Dla mnie znaczyło to tylko jedno. Biedaczysko musiał nagle wyzionąć ducha. Już prawie go opłakiwałam i roniłam łzy nad losem tych małych (a dużych zarazem) trzech osieroconych pączuszków z twarzyczkami jak księżyc w pełni. Bo skoro nie przyszedł i nie zadzwonił, niechybnie nie było go już między żywymi. Ale pomyliłam się! Nie wzięłam pod uwagę "Dalmatyńskości", którą obarczeni są prawie wszyscy, przychodzący na świat pod dalmatyńskim niebem (to temat na dłuższy wykład, lecz innym razem). Nie znaczy to, że nie płakałam. Ale czas moich łez nadszedł później, a ich powód był zgoła inny. Kiedy postanowiliśmy zadzwonić do Władzia, biedak był mocno przygnębiony zgonem krewniaka ("piąta woda po kisielu") z drugiego końca wyspy, co, jak wyjaśnił, uniemożliwiło mu prace u nas a nawet i kontakt z nami. Tragedia, myślę sobie, Władek usprawiedliwiony, tym bardziej, że zaklinał się nawiedzić nas w ciągu najbliższych trzech dni. Niestety i tym razem nie dotarł. Nie odpowiedział też na dyskretnego smsa, jakiego posłał mu mój małżonek. nie byłam już w stanie dalej kryć swojego niezadowolenia. Zażądałam, by Marko zadzwonił do tego "fachury" i zrobił wszystko, by ten jednak się zjawił. Tym razem okazało się, że Władek właśnie o nas rozmyślał i już się nawet do nas wybierał, już prawie u nas był nawet, kiedy przypomniało mu się, że niezbędną mu w jego wysokospecjalistycznym rzemiośle cudowną maszynkę do spajania rur pożyczył jakiemuś pociotkowi. A na smsa nie odpowiedział, bo...nie posiadł jeszcze sztuki ich słania. Oczywiście przysiągł, że w nadchodzącą sobotę zjawi się wraz ze swoim współpracownikiem, równie jak on wysokiej klasy specjalistą w hydraulicznej sztuce. Ten cały zbieg nieszczęśliwych okoliczności, które stanęły na przeszkodzie Władkowi w rozpoczęciu prac u nas, nadszarpnęły spokój mojego niespotykanie spokojnego małżonka a mnie odebrały wiarę w możliwość happy endu wodno - kanalizacyjnej w nieskończoność ciągnącej się przepychanki.
Jednakże, wbrew moim oczekiwaniom, Władek w rzeczoną sobotę pojawił się! Może nie bladym świtem (mniej więcej koło południa), ale jednak! Wraz z kolegą - fachowcem z zamiarem przystąpienia do dzieła. Ale nie tak prędko...
Tu wypadałoby przedstawić drugiego hydro - specjalistę, bohatera, którego nie uhonorowałam wzmianką w tytule opowieści. Był nim pewien, hvarski !ciągle jeszcze do wzięcia! przystojniak przez zęba na przedzie, (jeden ze znaków rozpoznawczych tutejszych podstarzałych kawalerów). Ale że tego typu detal urody nie jest tu niczym szczególnym, pozwolicie, że nie będę się więcej rozwodzić nad zewnętrznymi przymiotami jego powierzchowności, a zatrzymam się na chwilkę przy etymologii przydomku, jaki nosi (nie wymieniam celowo; na wszelki wypadek).
Otóż przydomek ten bardzo bliski jest słowu baćina, który, w miejscowym narzeczu naszej wyspy, oznacza mętną wodę, a dokładnie mieszaninę wody słodkiej i słonej, względnie bagienko. Pokrewne słowo bočata znaczy "zmącona" (słodka woda, która w naturalny sposób pomieszała się ze słoną) i zawsze słowo to łączy się z wyrazem voda. Jeśli zatem przyjrzeć się tym słowom i przydomku fachowca nr 2, nie można zignorować ich niewątpliwego związku. Oczywiście zauważyłam oboczność o do a (i č do ć) lub też odwrotnie w stosunku przydomek i w/w terminy hydrologiczne, ale to da się bardzo łatwo wytłumaczyć, jeśli tylko wybaczycie dygresję.
Wyobraźcie sobie, że praprzodkowie obecnych Dalamatyńców podczas swojej wielkiej wędrówki mieli zwyczaj, dla wyrażania emocji, używać krótkich dźwięków (co pozostało im do dziś dnia), najczęściej samogłosek. Najbardziej ze wszystkich upodobali sobie samogłoskę "a". I tak wędrując przez kontynent, w poszukiwaniu ziemi, na której mogliby się osiedlić, powtarzali te swoje "aaaaaaaa...". A kiedy przeszli przez Góry Dynarskie i ujrzeli Adriatyk, nagle to beznamiętne "a" zmieniło się w pełne zachwytu i zaskoczenia "o!!!!!!". Tak też owa "glasovna promjena" nie może stanąć na przeszkodzie, by łączyć ze sobą określenia "mętnej wody" i "bagienka" (baćina, boćiata) z przydomkiem naszego drugiego super hydro - specjalisty. Sami więc rozumiecie, że w takim razie wyżej wspominany mógł zostać jedynie albo hipopotamem w ZOO, albo hydraulikiem. A że w Starim Gradzie nie ma ogrodu zoologicznego, nie miał innego wyjścia, jak zająć się hydrauliką. Przeznaczenie, sudbina w języku tubylców. Po prostu tak chciał los... na nasze nieszczęście.
Porzućmy jednak dygresję i powróćmy do zasadniczego nurtu naszej opowieści. Zatem zjawili się w sobotę. I od razu zabrali się do ...piwa. Na dobry początek, żeby praca lepiej im poszła. Potem były papieroski. I kiedy już gotowi byli zabrać się do dzieła, zmorzył ich potworny głód. Cóż więc było robić. Na głodnego nie ma mowy o spajaniu rur! No to obiadek! Nawcinali się mięcha i pieczonych kartofelków. Na nasz koszt oczywiście! A niech im bokiem wyjdzie, na psa urok! Po obiadku musi być kawa. Bo jak że to tak, że gospodyni kawą nie poczęstuję ...tutaj to się zdarzyć nie może. Tak też zeszło do 15.00, kiedy to zabrali się do pracy z partyzancką pieśnią o Towarzyszu Marszałku Ticie na ustach (tu te tradycje chyba wciąż żywe), bo okazało się, że panowie bardzo są sentymentalni (jak wszyscy Dalmatyńcy zresztą). Pracowali ciężko całą okrągłą godzinę. Nieprzerwanych 60 minut krwi, potu i łez. Wszystko, czego udało się im dokonać, to spojenie dwóch plastikowych rurek i ułożenie ich: jednej na ścianie, drugiej na podłodze. SUPER!!!!!
O ciepłej wodzie w kuchni nie mogłam nawet marzyć. Trzeba się było wstrzymać do poniedziałku. No, skoro czekałam aż tak długo, czemu bym miała nie wytrzymać jeszcze dwóch dni? W poniedziałek, powtórka z rozrywki, istny "dzień świstaka". I tak samo wtorek i środa. Z tą tylko różnicą, że we środę rozkopali nam kanalizację, a we czwartek wcale się nie zjawili. Tu napomnę, że nasza nowa łazienka sąsiaduje z kuchnią i jadalnią, a okna łazienki wychodzą na drzwi do naszego domu. No, przynajmniej miałam pewność, że żadna sąsiadka nie zmąci spokoju tego domu i nie będzie mnie nachodzić pod pretekstem plotek i kawy. Naszą otwartą kanalizację poczuli wszyscy mieszkańcy osiedla. Bez najmniejszej wątpliwości.
Najgorsze, że nawet nie mogłam przekląć Władka. No bo niby jak? "Żeby mu pies sparszywiał"? Nie, bo nie ma psa. "Żeby mu się żona roztyła i 100 kilo ważyła"? Nie, bo na moje oko to już teraz Władziowa szanowna małżonka to jakieś 120 kilo żywej wagi (swoją drogą cała rodzinka włącznie z pyzatymi pociechami musi mieć niezły tonaż. Jak dobry słoń).
Na koniec całotygodniowych hydro - mąk pozostało jeszcze zamontowanie muszli klozetowej wolnostojącej wraz z rezerwuarem. Ale jak się okazało to przekroczyło możliwości obydwu wysokiej klasy specjalistów. Męczyli się fizycznie i nawet intelektualnie (na tyle, na ile w ich przypadku było to możliwe; osobiście nie sądzę, by możliwości te były szczególnie duże), i nic!. Widząc ich katusze mąż mój postanowił darować im tę udrękę. Zrobił to sam następnego dnia w ciągu 35 minut...
Odtąd mamy nowy piękny, najpiękniejszy, ośmielę się stwierdzić, kibelek na całym dalmatyńskim wybrzeżu. I to ten drugi cud (obok nowych rur i ciepłej wody w kuchni), co to go panowie hydraulicy sprawić nie zdołali...
Ostatecznie, po całym tygodniu nader intensywnych prac, z kranu w mojej kuchni pociekła jednak ciepła woda. Z uśmiechem na licach podziękowaliśmy specjalistom, ściskając ich prawice i oddychając z wielką ulga, że to już koniec współpracy ze spółką Władek & Frend. Władek, ze względu na wdzięczność względem mego Małżonka, który przed laty pomagał mu zbudować dom, nie biorąc ani grosza a właściwie ani lipy, nie żądał wynagrodzenia (chyba po cichu licząc na to, że w zamian za to Marko znowu za free zbuduje mu schody, o których Władzio już coś napomknął na wychodnym). Szczerze mówiąc za tak wykonywaną usługę (położenie 10 rur w czasie 7 dni), żaden człowiek, co ma choć odrobinę honoru, nie miałby śmiałości wystawiać rachunku. Ale fachura nr 2 się nie krępował. Zainkasował swoje. A sumka była okrąglutka (cóż, aż tydzień pracy go to kosztowało!). Nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze tego samego dnia podzieli się z Władziem po połowie, bo i połowa to nie wąski zarobek. Patałachy!!! Jedna wielka LIPA.
Teraz, za każdym razem, kiedy w kuchni odkręcam kurek z ciepłą wodą, wspominam nie czule obu panów, dziękując wszystkim świętym, że ta hydroparanoja już za nami. Swoją drogą ciekawe, który ze świętych jest patronem hydraulików. Zresztą może to wszystko jedno. Nawet jeśli taki istnieje, to ten duecik z pewnością ich święty patron opuścił. Nie ważne. Nie mogę tylko rozwikłać zagadki, jak to możliwe, że ten "Super team", co nawet kibelka do kupy (dosłownie i w przenośni) złożyć nie potrafi, sprawił taki mały cud? No i ta ciepła woda w kuchni, niby normalne, a jednak...
listopad 2005 roku