1. Jechać / nie jechaćWyjechaliśmy jednak, choć nie było to takie oczywiste. Pomysł powstał w mojej głowie około stycznia-lutego. Zadzwoniłem do Marka, zapytałem czy jedzie do Gruzji, a on bez chwili zastanowienia powiedział że jedzie. Gdy pokazałem mu filmik, na którym widac było drogę do Omalo, która była jednym z ciekawszych celów wyjazdu powiedział, że szanse na jego wyjazd wzrosły ze 100 do 200 procent. Więcej chętnych nie znaleźliśmy, więc jasne było że z dwóch opcji (droga przez Turcję lub przez Rosję) wybierzemy dużo tańszą (pomimo wiz) drogę przez Rosję.
Z wizami było trochę przejść, we wniosku trzeba było dokładnie opisywać godziny, o których będzie się przebywać w konkretnym miejscu w Rosji. Okazało się też, że liczy się "uznaniowość" i duże znaczenie ma kwestia interpretacji przepisów - inaczej interpretowały je ambasady w różnych miastach w Polsce.
W ostatniej fazie "procesu otrzymywania wiz" zażyczyli sobie jeszcze potwierdzenia rezerwacji hotelu w Gruzji na cały okres pobytu. To był ten moment kiedy chciałem dać za wygraną i poddać się, ale powiedziałem tylko, że nie ma to żadnego związku z pobytem w Rosji i nie będę przesyłał nawet fikcyjnej (bo między słowami tak sugerowali) rezerwacji. Niech się dzieje co chce. Ostatecznie okazało się, że dostaliśmy wizy na lepszych warunkach niż wnioskowaliśmy. Każdy z wnioskujących, z którymi miałem kontakt dostawał wizy na różnych warunkach...
Wizy otrzymaliśmy kilka dni przed wyjazdem, wcześniej jednak nastąpiło kilka zdarzeń, które pewnie każdemu dałyby do myślenia, żeby się zastanowić czy w ogóle jechać.
W kwietniu zerwałem więzadło krzyżowe przednie w kolanie. Jasne już było, że jeśli pojadę to tylko na objazdówkę, z trekingu nici (a planowałem Shatili-Omalo). Marek zgodził się na zmianę planów. Kilka dni przed wyjazdem prawie już nie "kuśtykałem", mogłem zginać kolano prawie w pełnym zakresie. Wzięliśmy więc na wszelki wypadek buty, raki i plecaki.
Inna choroba, która podstępnie wdziera się w życie wielu rodzin, nasze też niestety odwiedziła. Odkryliśmy po kilku, a może po kilkunastu latach, że lekarze nie potrafią czasem postawić diagnozy i leczą nie przyczynę tylko skutki. Oczywiście "leczą te skutki bezskutecznie". Na 100% wiedzieliśmy o wszystkim kilkanaście dni przed wyjazdem. Marek sam zaproponował, że możemy zrezygnować, ale mój wyjazd bądź też pozostanie na miejscu niewiele zmieniłoby, więc postanowiliśmy nie zmieniać decyzji. A wszystko przez gównianego kleszcza...
W noc poprzedzającą wyjazd, tuż po północy, postanowiłem przeparkować samochód, który stał na niewielkiej pochyłości. Obawiałem się, że deszcz który miał padać w nocy uniemożliwi mi wyjazd z błotnistego zbocza. No i zaczęło się. Samochód odpalił, wyjechał na drogę i zgasł. Wszelkie próby uruchomienia go spełzły na niczym. Ewidentnie nie otrzymywał paliwa. Była pierwsza w nocy, a po południu mieliśmy jechać... Co jest uszkodzone? Czy części będą na miejscu? Jeśli to pompa, to po pierwsze nie wiem czy mnie stać na szybki zakup nowej pompy, a po drugie i tak pewnie będzie dzień czy dwa dni opóźnienia. Przeszukałem internet w poszukiwaniu rozwiązań i po 2 w nocy poszedłem spać... Przez noc samochód niestety sam się nie naprawił. Po godzinie 8 rano obudziłem mechanika, który jak sie później okazało siedział poprzedniego dnia w warsztacie też do 2 w nocy. Marcin jednak stanął na wysokości zadania. Przyjechał do mnie w ciągu 15 minut. Ważna była diagnoza, która po szybkim sprawdzeniu brzmiała: pompa jest ok, coś jest nie tak pomiędzy zbiornikiem paliwa a pompą. Wstawiłem kanister z paliwem pod maskę, wężyk bezpośrednio do kanistra zasilił pompę i w taki sposób dojechałem do warsztatu. Winowajcą okazał się sparciały wężyk od webasto. Po wymianie 15cm kawałka wężyka o godzinie 11 miałem więc samochód gotowy i mogłem jechać.
To nie koniec "zjawisk ostrzegawczych". Marek zadzwonił 2 godziny później, że nie dojedzie na czas bo... zerwał mu się pasek klinowy. Dwa lata wcześniej gdy jechaliśmy do Albanii Kamil jechał do mnie z podobnymi przygodami. Jakoś dojechał. Marek w końcu też dojechał, przywiózł go w końcu kolega. Zamiast więc wyjechać wczesnym popołudniem wyjechaliśmy ostatecznie o zmroku. Ale wyjechaliśmy.
Na przejściu w Medyce, gdzie miało być "na bieżąco" okazało się, że postoimy dłużej, bo na Ukrainie jest jakieś święto (?) i w związku z tym kolejka jest długa a odprawa baaardzo wolna. Po 5 godzinach stania udało się mimo wszystko oszczędzić około godziny przekonując celnika ukraińskiego żeby przepuścił nas szybciej.
Ciekawe czy każdy tak ma, że jak zajmie jedną z kilku kolejek do odprawy czy do promu, czy w korku, potem ta kolejka okazuje się być najwolniejsza? Taki pech.
Dużo było tego wszystkiego przed opuszczeniem Polski. Nie byłem jednak przesądny i zamiast zawrócić stwierdziliśmy, że może to dobrze, bo gorzej już być nie może. Wszystko co złe spotkało nas przed wyjazdem. Wjeżdżając na Ukrainę byłem niemal tego pewny. Zostawiam "pecha" na granicy i dalej są tylko wakacje. Nie zmienił tego faktu nawet "mandat" (cudzysłów konieczny), który zapłaciliśmy tego samego dnia na Ukrainie.
Morze Azowskie, Ukraina
Śniadanie przy rosyjskim highway'u. Wychudzonych kotów tydzień później już nie było...
Elbrus - miejscowość, w drodze pod Elbrus-górę
Terskol, czyli tuż przy wyciągach. Stąd mozna iść na Elbrus
2. Jaki wyjazdWyjazd niestety (albo "stety") był z tych nastawionych na konkretny cel. Kiedyś (chyba w 2007?) jesienią zachciało mi się kolejny raz odwiedzić Albanię i żeby być w górach jeden dzień (wyszliśmy wtedy na Popluksa i pogoda tego dnia była idealna) musieliśmy jechać prawie dwa dni w jedną stronę i tyle samo z powrotem. Z Gruzją było podobnie. Dużo jazdy, dużo czasu w samochodzie, ciągle coś ciekawego do oglądania, żadnego dokładnego planu, tylko kilka głównych celów, a reszta w zależności od pogody, oraz innych czynników, czyli typowy rekonesans.... Wielu ludziom taki sposób spędzania czasu nie odpowiada, często krytykują go, ale nie każdemu odpowiada z kolei sposób w jaki spędzają wakacje Ci krytykujący. Zresztą pisałem o tym jak szukałem chętnych, że to wyjazd "męczący" dla "nie do końca normalnych ludzi". Chetnych nie było, co świadczyło tylko o tym, że społeczeństwo pozostaje zdrowe, a odszczepieńcy są marginesem.
3. Dane techniczneCzas: 2 tygodnie (w tym 3 dni na dojazdówce i 2 dni na bardzo szybkim powrocie), w Gruzji więc niewiele ponad tydzień. Idealnie wystarczyło na rekonesans. Patrząc teraz na mapę na której GPS kreślił naszą trasę tak sobie myślę że dużo udało się przejechać, ale jeszcze trochę zostało do obejrzenia. Okazało się na końcu, że mieliśmy 2-3 dni zapasu, co wynikało z wcześniejszych prognoz pogody i planów. Chętnie pozostalibyśmy np w okolicach Omalo czy Dartlo 2 czy 3 dni, ale prognozy pogody, które jak zwykle otrzymywaliśmy od Rewersa (i które się sprawdzały) mobilizowały nas do powrotu przez przełęcz tego samego dnia. Zapowiadane były bowiem mocne opady deszczu, które czynią drogę do Omalo nieprzejezdną, tak jak widac na
tym filmie sprzed roku.
Koszt: nie da się go dokładnie określić, bo było dużo kosztów przygotowawczych (solidne przygotowanie samochodu, zakup wiz rosyjskich, ubezpieczenia obowiązkowe do wiz, pośrednika do wiz (dla nas opłacalnego bardziej niż bezpośrednio w Cetrum Wizowym, a w Krakowie bezpośrednio w konsulacie wiz nie można w tym roku było załatwiać), zakup brakującego sprzetu, kamery samochodowej (koniecznej na tamtejsze drogi i styl jazdy kierowców, jak również do "zapisu wspomnień"), map papierowych, map gps, itd itp. Koszt zaś samego objazdu to przede wszystkim paliwo (ON - Ukraina ok 4zł/litr, Rosja poniżej 3 zł/litr, Gruzja ok 4zł/litr). Koszt paliwa na całą trasę to ok 2700zł przy spalaniu Mitsubishi Pajero na poziomie 8-9 litrów na trasie (super wynik!) i nieokreślonemu spalaniu w górach
. Wydaliśmy poza tym jeszcze kilkaset złotych, głównie na gruzińską kuchnię i drobne pamiątki. Myliśmy się w rzekach, spaliśmy w samochodzie, za wyjątkiem jednej nocy w namiocie w Shatili (z grupą Polaków) i jednej nocy kiedy w Mestii "zaszaleliśmy" i weszliśmy do pierwszego lepszego domu oferującego pokoje do wynajęcia. Gdy usłyszeliśmy cenę 20zł za noc za osobę, nie negocjowaliśmy i nie szukalismy dalej.... Na mandaty poszło tylko 20 EUR. Na Ukrainie. Później już się pilnowaliśmy i mieliśmy jeszcze tylko jedno spotkanie z drogówką - w Gruzji. Skończyło się na upomnieniu, choć wydawało się że mają ochotę na coś więcej.
Ubezpieczenie OC samochodu w Gruzji nie jest obowiązkowe. Zielona karta nie obowiązuje. Próby wykupienia specjalnego ubezpieczenia przed wyjazdem sie nie powiodły, bo żaden z ubezpieczycieli do których dzwoniłem (a było ich chyba kilkunastu) nie miał takiego ubezpieczenia w ofercie. Na granicy też nie mogliśmy wykupić, podobnie w Stepansmindzie, a później wjechaliśmy w góry. Miałem jeszcze w planie zakup ubezpieczenia w Tbilisi, ale jakoś tak wszystko się poukładało, że przejechaliśmy całą Gruzję bez OC i na szczęście okazało się że nie było ono potrzebne.
Jeśli chodzi o stan dróg to najgorsze były na Ukrainie. Droga Tarnopól-Lwów w ogóle nie powinna być dopuszczona do ruchu dla samochodów innych niż 4x4. Po ubiegłorocznym remoncie przed EURO 2012 zostało wspomnienie i wiosną 2013 (oraz latem kiedy my jechaliśmy) droga wyglądała jak na
tym filmie. Swoich nagrań z tego okresu nie mam bo uczyliśmy się dopiero obsługi kamery i okazało się że dużo filmów z wyjazdu, często bardzo ciekawych zostało nadpisanych przez nowe poprzez to że nie mieliśmy czasu na studiowanie instrukcji obsługi kamery. Uczyliśmy się jej obsługi na własnych błędach. Wracaliśmy już przez Kijów i to była dobra decyzja. Choć droga byłą dłuższa przejchaliśmy ją szybciej niż przez Tarnopol.
Stan dróg w Rosji natomiast pozytywnie mnie zaskoczył - były szerokie i z dobrą nawierzchnią. To tutaj właśnie najczęściej zdarzało mi się po zatankowaniu do pełna być pozytywnie zaskoczonym. To tutaj dwutonowy samochód, z oporem powietrza pewnie zbliżonym do żuka albo nysy, na szerokich oponach z klockowym bieżnikiem, nieco za dużych w stosunku do przewidywanych w tym modelu Pajero - potrafił uzyskać spalanie 8 litrów ON na setkę.
Pajero zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Nie dość, że się nie zepsuło to wręcz przeciwnie - niedziałający "od zawsze" wskaźnik ciśnienia oleju zaczął nagle na jednej z dróg górskich działać i jest tak aż do dzisiaj. Widocznie potrzeba mu było porządnego wstrząsu. Jedyną małą awarią było natomiast uszkodzenie osłony silnika podczas przejeżdżania przez rzekę. Szybko udało się ją jednak naprawić "w tak pięknych okolicznościach przyrody" (i jak w Rejsie - niepowtarzalnej) więc mogliśmy jechać dalej.
Naprawa uszkodzonej osłony silnika gdzieś między Ushguli a najwyższym szczytem Gruzji (Szkharą - 5201 mnpm)
Gori
"Sniadanie na trawie" w Rosji. Marek przed momentem stracił karimate w małym pożarze, dlatego patrzy troche "spode łba"
Zainteresowała nas szczególnie dolna część słupa elektrycznego. Trzyma się na samych drutach zbrojeniowych.
W drodze do David Gareja, pod granicę z Azerbejdżanem.
Kutaisi - pod Katedrą.
4. Gdzie byliśmy?Przejechaliśmy ok 7500km, w tym kilkaset po szutrowych drogach Kaukazu, bo to one były naszym głównym celem. Trasę, którą przejechaliśmy zapisywał telefon z androidem na pokładzie. W tym roku pierwszy raz podczas wyjazdów korzystałem na taką skalę z wynalazku pt GPS i muszę przyznać, że to wynalazek interesujący. Nie chodzi mi o typową nawigację używaną na "zwykłych drogach", która podpowiada "skręć w prawo" albo podpowiada którym zjazdem zjechać z ronda. GPS okazał się tak przydatny bo po pierwsze mapy, które miałem były dokładne, tzn pokazywały najmniejsze nawet dróżki lokalne, choć błędy też się zdarzały. Pokazywały też, w którym miejscu na mapie jesteśmy. Przejechanie przez Tbilisi czy Batumi nie było dzięki temu problemem, a w górach wiedzieliśmy mniej więcej ile drogi już jest za nami i czy dobrze skręciliśmy w leśną drogę. Sam zapis trasy to fajna sprawa. Z wyjazdu pozostał mi prawie 30MB plik tekstowy (jak na plik txt to bardzo dużo), w którym zapisane są pozycje osiągane co 1, 2 czy 5 sekund podczas naszego wyjazdu (!!!). Fakt, trochę za często. Musiałem go moooocno obrobić, żeby zechciały go przyjąć i zwizualizować mapy google, które przyjmują maksymalnie 3MB.
Wracając do gór - spotykaliśmy czasem turystów, oczywiście w 90% byli to Polacy, na co wpłynęły chyba wprowadzone od tego roku tanie loty do Kutaisi w Gruzji. Koszt lotu tam i z powrotem zamykał się w kwocie kilkuset złotych. Parę razy podwoziliśmy zarówno Polaków jak i miejscowych.
Szczególnie pozdrowienia dla ekipy którą podwoziliśmy do Shatili, potem do Mutso, potem rozdzieliliśmy się, żeby kilka dni później zupełnie przypadkowo spotkać się w Stepansmindzie (podczas ich drugiego podejścia do Kazbeka). Gdy już byliśmy gdzieś na Ukrainie, w drodze powrotnej do Polski, otrzymałem smsa od kolegi, w którego treści było mniej więcej coś w stylu: "nie zgadniesz kogo właśnie podwozimy do Tbilisi.... Andrzej i spółka". Jaka ta Gruzja mała wydawać by się mogło...
Pocztówkowe miejsce - Cminda Sameba. Słońce nieodpowiednie do zdjęć, ale Kazbeka z tyłu mimo to widać.
Jedyny nocleg w namiotach - Shatili
Mutso - prowizoryczny bagażnik dachowy z karimat i sznurków przetrwał.
Vardzia
Drogi którymi jeździliśmy były bardzo fajne. Niektóre jak do Omalo i Dartlo (przez przełęcz Abano ok 2850 mnpm) bardzo eksponowane, można było spotkać kilka samochodow 4x4 na przestrzeni 70km, z dobrej jakości nawierzchnią szutrową, szczególnie w górnej części. Inne mniej eksponowane, puste i trudniejsze technicznie ze względu na kamienie (np na Pętli Swaneckiej za Ushguli minęliśmy tylko 1 samochód). Były i takie szutry którymi mozna było jechać 80 km/h, zostawiając piękną zasłonę z kurzu, tak jak przy granicy z Azerbejdżanem, koło David Garedża... Oczywiście film z kamery pokładowej tego został nadpisany nocą. Zapomnieliśmy wymienić karty pamięci przed noclegiem w samochodzie i czujnik ruchu wbudowany w kamerę uruchamiał się za każym razem gdy mijał nas jakiś samochód nadpisując w ciągu nocy zapis całego poprzedniego dnia. Byłem na siebie bardzo zły tego deszczowego poranka, gdy to odkryłem.
Dróg górskich opisywał szczegółowo nie będę, mam wszystko nagrane, kiedyś pewnie coś zmontuję i film najlepiej opowie. Pierwszy film z drogi do Omalo już zmontowałem.
Jechaliśmy zarówno płaskimi jak stół drogami (asfaltowymi jak i szutrowymi), jak i drogami górskimi. Odwiedziliśmy Tbilisi - mocno różniące się poziomem dofinansowania od pozostałej części Gruzji, gdzie za przewodników mieliśmy dwóch młodych chłopaków. Oprowadzili nas wieczorem po ciekawych wąskich uliczkach centrum miasta, rozmawialiśmy głównie o gruzińskim podejściu do tradycji oraz - co zrozumiałe ze względu na bardzo młody wiek chłopaków - o dziewczynach. Polki były w ich "klasyfikacji" na 3 miejscu, tuż za Ukrainkami i będącymi na czele Rosjankami. Zazdrościłem im trochę tradycyjnego podejścia do rodziny i wszelkich "związków". U nich jest jeszcze "po staremu", nie zostało jeszcze wszystko postawione na głowie jak to dzieje się u nas. Coś co u nas niestety staje się normą, albo nawet "trendy" u nich jest nie do pomyślenia. Niewiele jednak można obejrzeć w kilka godzin, ale mimo wszystko jakoś mnie tam nie ciągnie. Nie mam niedosytu. Marek chyba szybciej wróci do Tbilisi.
Byliśmy w wielu klasztorach, ale w większości z nich za bardzo czułem, że to tylko obiekty turystyczne a nie sakralne. Biegający po odrestaurowanej katedrze w Kutaisi mnich rozmawiający głośno przez komórkę to tylko jeden z przykładów. Wizyty w tych mniej dostępnych, "mniej turystycznych" klasztorach pozostaną w mojej (a zapewne i Marka) pamięci na dłużej.
Odwiedziliśmy też plażę koło Batumi. Koszmarna, pamiętająca czasy socjalistyczne zrujnowana infrastruktura, zardzewiałe molo oraz przerdzewiały jeszcze bardziej niż molo, dziurawy trap służący do przejścia z jednej plaży na drugą. Samo Batumi mocno się rozbudowuje i podejrzewam że plaże w samym mieście są w lepszym stanie.
Widzieliśmy zaporę Inguri przy granicy z Abchazją. Budynek przy zaporze stoi pusty, wygląda jak ruina. Z dziurawych - bo pewnie przerdzewiałych rur - wewnątrz budynku leje się woda. Jeśli stan techniczny zapory jest podobny to "strach się bać". Wielkośc zapory jakoś nie rzuciła mnie na kolana, choć wygrywa podobno w jakiejś kategorii jako największa na świecie. Jej historia i obecne kłopoty pewnie wpływają na to w jakim jest stanie. Z tego co pamiętam, to część energii z tej elektrowni jest dostarczana do Gruzji a część do Abchazji, łatwo pewnie takim tworem zarządzać nie jest... Trochę podpadliśmy ochroniarzom, bo zaglądaliśmy chyba w miejsca gdzie zaglądać nie powinniśmy, ale skoro coś nie jest zabronione, to domyślnie jest dozwolone. Tak przynajmniej myślałem zwiedzając budynki nad zaporą.
Zapora Inguri. Niestety słońce było nisko i świeciło prosto w obiektyw.
"Zardzewiała" plaża koło Batumi
Wieczorna toaleta w rzece.
Mutso (Muco) - ruiny osady - grobowiec
Deszczowy dzień przeznaczyliśmy na dojazd pod kościółek na czymś w rodzaju skalistej Maczugi Herkulesa. Stroma droga podjazdowa na której terenówki dają radę, ale trzeba włączyć reduktor, bo nachylenie tuż przed samą bramą kościółka jest dośc duże. Wejść do środka nie można, pozostała nam obserwacja z zewnątrz - zarówno podczas gwiaździstej nocy jak i deszczowym rankiem.
Przejeżdżając przez Rosję odbiliśmy trochę, żeby podjechać pod Elbrus. Dojechaliśmy do Terskola - nieciekawa mieścina, nieciekawa architektura. Dotarliśmy do końca drogi, pod same wyciągi. Przez chwilę z drogi do Terskola udało nam się nawet zobaczyć Elbrus
ale pogoda nie była w tym dniu dla nas łaskawa. Podwieźliśmy jakiegoś emeryta z Moskwy, który co rok odwiedza Terskol, mówił że w tym roku jest tutaj bardzo mało turystów, być może ze względu na sytuację polityczną.
Katskhi - kościół na skale
Ananuri
Ananuri
Tbilisi - Sobór Św. Trójcy
Byliśmy też oczywiście w wielu innych pocztówkowych miejscach, jak David Garedża, Vardzia, Upliscyche, Gori, Kutaisi, Cminda Sameba, Akhaltsikhe, Ananuri, Gelati...
Zarówno w drodze dojazdowej jak i w drodze powrotnej jechaliśmy przez Biesłan nocą. Szkoły więc nie widzieliśmy, ale nie dało się nie pomyśleć o tragicznych wydarzeniach sprzed kilku lat.
5. Co pozostało?Jaka pozostała Gruzja w mojej pamięci po takim krótkim pobycie? Oczywiście to bardzo subiektywna opinia, bo i pobyt był krótki, ale mam do niej prawo
Dałem sobie chwilę czasu na to żeby opisać to na spokojnie. Nie tuż po przyjeździe. Inaczej moja ocena byłaby jeszcze bardziej chłodna.
Może to dziwne, ale najpierw napiszę o wszechobecnych krowach na drogach innych niż prowadzące do głównych miast. Zwierzaki trudne do ominięcia i nie reagujące na klakson. Czasem trzeba było wysiąść żeby zmusić leżące na drodze krowy do ruszenia tyłków.
Potwierdziły się niestety nienajlepsze opinie o miejscowych kierowcach. Nie chcę ich obrażać, więc nie będę pisał co o nich myślę, ale nigdzie indziej się z takim "stylem" jazdy nie spotkałem. Często dawałem "za wygraną", jeśli można to w takich kategoriach rozpatrywać i hamowałem poczas gdy wyprzedzał mnie jakiś "wariat", liczący na to, że ten z przeciwka też zahamuje. Ten z przeciwka oczywiscie uciekał po poboczach, kompletnie nie protestując, nie trąbiąc, po prostu uznając że tak ma być... Pewnie są kraje, gdzie jeździ się jeszcze bardziej szaleńczo (może Indie?), ale to co wyczyniali gruzińscy kierowcy i tak przekraczało moje wyobrażenia.
Góry - oczywiście że piękne, dużo większe różnice między dolinami i wierzchołkami niż na Bałkanach czy w Alpach. Droga do Omalo zaczynała się chyba na 500mnpm i ciągle wznosząc się prowadziła przez przełęcz 2850mnpm, więc różnica znaczna, a w okolicy były szczyty ponadczterotysięczne przy granicy z Czeczenią czy Dagestanem. Podczas Petli Swaneckiej było nieco niżej jeśli chodzi o przełęcz, ale za to przed oczami mieliśmy Shkharę (5201mnpm) i spływający z gór lodowiec.
Tuszetia i Chewsuretia była chyba dla mnie najciekawsza ze względu na to, że jest jeszcze "niezadeptana", choć powoli "zajeżdżana". Trasa trekingowa z Omalo do Shatili, którą kiedyś planowałem zrobić (jak jeszcze nie było problemów z kolanem) jest chyba klasykiem w tamtym rejonie. Jakoś trzeba zabezpieczyć się przed psami i w drogę... taki miałem plan, nawet wybrałem już odstraszacz na psy. Polacy, którzy schodzili do Shatili i których podwoziliśmy z Mutso do Shatili potwierdzili, że mieli bardzo nieprzyjemne spotkanie z owczarkami i niewiele brakło, żeby to spotkanie zakonczyło się tragicznie. Droga do Mutso biegnie kilkaset metrów od granicy z Czeczenią, są jakies posterunki, ale nie mieliśmy żadnych kontroli. To właśnie Mutso bardziej mi się podobało niż Shatili. Może dlatego, że Shatili jest w remoncie, a obok stoi kilka domów. W Mutso natomiast pustka. Turystów idących "górami" pogranicznicy czasem kontrolują, ale jak wynikało z opowieści spotkanych później Polaków są to bardzo miłe spotkania, często przeciągające się w czasie.
Nie mógłbym nie nawiązać do wychodku, z którego korzystałem w Mutso. Jest tam jedna chatka i wychodek nad rzeką. Oczywiście wszystko co "zostawiamy" w wychodku ląduje bezpośrednio w wodzie. Ten sam potok za kilkanaście kilometrów przepływa przez Shatili... Podobnie zapamiętałem restaurację w Albanii nad pięknymi wodospadami, na albańskiej riwierze. Toalety, jak i sama restauracja cywilizowane. Natomiast zaciekawiło mnie gdzie prowadzą rury kanalizacyjne. Oczywiście bezpośrednio do tej rwącej rzeczki, która tworzy kaskady.
Granice to jak zwykle najmniej ciekawa cześć wyjazdów. Mam jakiegoś pecha w trakcie przekraczania granic. Tym razem było wyjątkowo dobrze. Poza tym, że nikt nie chciał uwierzyć, że to ja jestem na zdjęciu w paszporcie sprzed 10 lat. Spotkałem nawet bardzo miłego pogranicznika rosyjskiego, co prawda był to wyjątek potwierdzający regułę, ale dobre i to...
Granice w kierunku "do" Gruzji przekraczaliśmy długo. Polsko-ukraińską, tak jak pisałem, ok 5-6 godzin, ukraińsko-rosyjską też w kilka godzin bo musieliśmy czekać aż wiza zacznie obowiązywać. Była ważna dopiero od północy, a przyjechalismy godzinę wcześniej. Nie chcieli nas wpuścić, musieliśmy się wracać i czekać. Rosyjsko-gruzińską przekroczyliśmy nieco szybciej, udało się przewieźć kanister z paliwem, pomimo tego że wszyscy na stacji paliw w Rosji mówili nam, że nie ma na to szans. Pogranicznicy gruzińscy zapytali tylko czy mamy Żubrówkę i więcej nic nie sprawdzali. Droga powrotna do Polski to natomiast jakiś ekspres jeśli chodzi o czas spędzany na granicach. Wyjechaliśmy z Gruzji wieczorem około godziny 19 a dwa dni później po południu byliśmy w Polsce. Granica rosyjsko-ukraińska w nieco ponad pół godziny (w tym dokładne przeszukanie kosmetyczek, zakamarków w samochodzie, zestawu leków itd oraz spisywanie deklaracji celnej), a ukraińsko-polska w Korczowej chyba w 20 minut (!!!). Nigdy jeszcze nie udało mi się tego zrobić w takim czasie. Zdążyliśmy przed kolejką samochodów oczekujących na zmianę personelu przejścia granicznego. Nie doszukiwałem się przyczyn dlaczego czekają na innych obsługujących, choć domyślać się mogłem, tylko przejechałem jako pierwszy i po kilkunastu minutach byliśmy w Polsce.
Wieczorne nabożeństwo w klasztorze Zarzma, na które trafiliśmy przypadkowo i byliśmy jedynymi "obcymi" jeszcze długo było w nas. Choć nic nie rozumieliśmy z pieknych pieśni śpiewanych przez mnichów, to cały klimat, gra świateł, fresków, świeczek i śpiewy - to wszystko "siedziało w nas" później cały wieczór i noc aż do noclegu na przełęczy, a płyta z pieśniami chodziła w kółko...
Cimnda Sameba nie zrobiła na mnie wrażenia, pewnie dlatego, że nie lubię takich miejsc w górach, gdzie jest dużo ludzi, ale to chyba jedna z wizytówek Gruzji. Oczywiście siedząc sobie z boczku pod klasztorem, z podniesioną klapą (nie widać było naszej rejestracji), cały czas widzieliśmy wyjeżdżające gruzińskie terenówki (głównie bardzo mało u nas popularne Mitsubishi Delica), z których wysypywali się Polacy...
Kiedyś może będzie tutaj nowoczesny kompleks narciarski - 100 km od Batumi. Dla nas najzimniejsza noc na przełęczy podczas wyjazdu. Webasto się przydało.
Twierdza Akhaltsikhe. Chyba niedawno odbudowana.
Droga do Omalo
David Garedża
Na przełęczy w drodze do Shatili.
6. StereotypyDlaczego nie pisałem o sławnej "gościnności"? Ponieważ wiele jej nie da się zaznać sypiając w samochodzie. Jednak te dwie noce spędzone u "miejscowych" nie potwierdziły legend o gościnności. Myślę że tam gdzie wchodzi już biznes i turystyka masowa (a to się chyba tam już zaczyna) zmieniają się zwyczaje. Co innego w górach u pasterzy, a co innego w dolinach u właścicieli pokojów czy pola namiotowego. Tak samo nie potwierdziło się, że nie da się odmówić wypicia alkoholu. Robiliśmy to kilkakrotnie, czasem prewencyjnie (wiadomo, kierowca, choć u nich nie ma to chyba znaczenia...), a czasem aby nie spowodować recydywy
. Fakt, że odmowa nie działała od razu, ale trzeba było ją powtarzać do skutku i dawali sobie spokój.
Gruzja zza okien samochodu, ta oddalona od dużych miast, pozostała w mojej pamięci nieco smutna. Dużo reliktów poprzedniej epoki, czy to zrujnowanych dawnych dużych sklepów z rosyjskimi szyldami, czy też olbrzymich opustoszałych zakładów, a nawet wymarłych wiosek czy też dawnych kołchozów (szczególnie zapamiętałem takie widoki z drogi przy granicy z Azerbejdżanem, jedna z miejscowości to Udabno).
Minęliśmy kilkuset - a może nawet więcej - przydrożnych sprzedawców. Zarówno Ci zorganizowani, ja i Ci sprzedający kilka śliwek, czy brzoskwiń nie mają chyba łatwego życia. Nie zaglądając im do kieszeni myślę, że "biznes" który wykonują nie przynosi im zbyt wiele. No może są wyjątki, ale stosunek liczby przydrożnych sprzedawców do liczby zatrzymujących się samochodów nie był na tyle dobry, żeby sprzedawcy robilina tym biznes. Ceny też nie były jakieś szczególnie atrakcyjne. Zresztą co kilkadziesiąt kilometrów dało się zauważyć dziwne zmiany asortymentu. Nie wiem czy wynikało to z tradycji, czy z tego że sąsiad podglądał sąsiada, ale przez kilka kilometrów można było naliczyć wielu sprzedawców wyrobów z gliny, potem byli tylko sprzedający leżaki drewniane w olbrzymich ilościach, żeby 50 kilometrów dalej mijać sprzedających tandetne ogrodowe figurki - wszyscy ten sam asortyment, zapewne chiński. Kupienie pamiątki okazało się wyzwaniem, bo wszystko jakoś pachniało mi chińszczyzną, nawet kupując "niby rękodzieło" w klasztorze później okazywało się, że to samo dokładnie "rękodzieło" sprzedaje 200km dalej sklep z dewocjonaliami. Moje dziewczyny dostały po powrocie tradycyjne ozdoby, kupione na targu w Tbilisi, ale wcale bym się nie zdziwił gdyby producentem tych ozdób był też jakiś Chińczyk.
Ciekawe spotkania i rozmowy z ludźmi pozostaną w głowie na długo. Zarówno jedna z rozmów podczas noclegu poza samochodem, bardzo długa, której szczegóły pozostawiam dla siebie. Podobnie rozmowa z mnichem z jednego z klasztorów, człowiekiem nieco zagubionym, żyjącym w odosobnieniu, któremu brakuje jednak kontaktu z ludźmi "z zewnątrz". Zawołał nas na bok bo chciał porozmawiać z kimś innym niż niezmienni od wielu miesięcy współtowarzysze. Zaproponował, żebyśmy poszli z nim w góry po kartofle, bo tam mieli swoje poletko, ale nie skorzystaliśmy z zaproszenia. To był jeden z tych kilku prawdziwych klasztorów, gdzie turyści zaglądają bardzo rzadko. Była też długa rozmowa pod Muzeum Stalina w Gori z jugosłowianskim (jak sam nazwał swoją narodowość) 75-letnim obieżyświatem, lekarzem, którego martwił brak celów podróży. Był już wszędzie, we wszystkich krajach świata oprócz Białorusi, w niektórych krajach był nawet po kilka razy i nie miał pomysłu gdzie jechać.
7. JedzenieZ potraw najbardziej przypadły mi do gustu ichniejsze pierożki - chinkali i zupa ostry czy też ostri. Jednak i pierogi potrafiły mnie zapchać tak, że nie byłem w stanie później patrzeć na nie przez kilka dni. Teraz chętnie bym je skonsumował... Szaszłyk (mcwadi) nie był hitem, w Polsce jadałem lepsze, a na pewno mniej gumowe. To chyba była wina kucharza a nie kiepskiego przepisu, a może też dostaliśmy jakąś uboższą wersję szaszłyka, w każdym razie było to nieco twardawe mięso bez dodatków. Chaczapuri nie było złe, ale szału też nie było, wolę nasze zapiekanki
. Jedliśmy jeszcze jakieś inne potrawy, ale skoro nie zapamiętałem nawet ich nazw to znaczy że nie podbiły mojego podniebienia. Co do alkoholi - powąchałem czacze (nie wiem jak to się pisze), ale jakoś mnie do mocnych alkoholi nie ciągnie. Piwo chyba spróbowałem tylko raz, w Shatili. Wstyd się przyznać, ale zbierając na wyjazd 2 zgrzewki piwa nie spodziewałem się, że przejedzie się ono z nami 7500km i wróci do Polski. Marek popróbował nieco ich alkoholi, ale nie podejrzewam żeby jakoś specjalnie mu one smakowały. Wino - którym częstował mnie na ognisku próbujący udawać tamade Gruzin - nie smakowało mi, było jakby rozwodnione i miało dziwny posmak "podobny zupełnie do niczego", ale na pewno nie do wina. Podsumowując - kuchnia gruzińska mnie nie zachwyciła. Nie była zła oczywiście, ale też nie była jakaś wyjątkowa. Po prostu była poprawna, ale moje podniebienie nie lubi zmian. Jedzenie służy mi do zaspokajania głodu, a nie poczucia smaku.
8. CenyCeny porównywalne do polskich jeśli chodzi o potrawy w knajpkach, ale dużo niższe w przypadku np infrastruktury. Metro chyba po 1 zł bez względu na czas przejazdu, kolejka linowa na wzgórze zamkowe za kilka złotych, tanie muzea, czy bilety wstępu do najpopularniejszych zabytków. Nieco drożej płaciliśmy za Jaskinię Prometeusza (chyba 12zł, ale juz nie pamiętam), natomiast nie podobały mi się festynowe kolory oświetlenia jaskini. Sama jaskinia jak to jaskinia, choć widziałem już ciekawsze formy naciekowe. Jeszcze jedno o jaskini. Zauważyłem, że jakoś mniej tam się dba o "ochrone przyrody" w jaskiniach. Na ścianach było pełno śladów działalności pracowników jaskini, turyści wszystko mogli dotykać, byli nawet tacy, którzy obsikiwali stalagmity. Zaporowa cena wstępu to wejściówka do Muzeum Stalina - chyba 30zł. Nie skorzystaliśmy oczywiście. Byłem tylko w wagonie Stalina bo pomylili mnie z jakąś wycieczką i kazali wchodzić, więc wszedłem...
9. Na koniecWróciłem więc z Gruzji z myślą, że może tam jeszcze wrócę. W góry. Może nie w pojedynkę, wolałbym pojechać jednak na co najmniej 2 samochody. jakakolwiek awaria jest wtedy łatwiejsza do opanowania. Pozostał mi w głowie kraj nieco zaniedbany, powiedziałbym nawet biedny, cały czas przecież z niełatwą sytuacją polityczną. Raz musieliśmy szybko ewakuować się z przydrożnego posiłku, gdy nie chcieliśmy się wdawać w dyskusje na tematy polityczne z "nie Gruzinem tylko Osetyjczykiem, który tymczasowo mieszka w Gruzji", jak sam się określił. W okolicach Batumi zarówno parkingowy jak i próbujący wlepić nam mandat policjanci (skończyło się na upomnieniu) używali określenia "ruble" nazywając tak ichniejsze GELe.
Gruzja to kraj dostępny dla osób, którym łatwo przychodzi odrywanie się od ziemi (do których nie należę) na pokładzie samolotów. Z jednej strony przynosi to krajowi potrzebne dochody, ale chyba powoli znika to co do Gruzji przyciągało - natura, gościnność, tradycja. Daleko szukać nie trzeba - polscy górale 100 czy 200 lat temu też mieli inną hierarchię wartości niż teraz. Polacy, których podwoziliśmy załapali się jeszcze na prawdziwość, ale musieli jej szukać wysoko w górach. Może i mi się to jeszcze uda. W końcu między innymi dlatego jestem po operacji kolana, żebym mógł jeszcze gdzieś po górach pochodzić, a nie tylko pojeździć jak w tym roku. Krótki wypad z przełęczy Abano w stronę najbliższego szczytu zakończył się po kilkunastu minutach, ze względu na mgłę, ograniczającą widocznośc do kilku metrów. Może właśnie tego jednego najbardziej mi brakowało na tegorocznym wyjeździe... Połażenia...
Mieszkania mnichów w skałach. Te mniej znane.
Monastyr Gelati, niedaleko Kutaisi
Jaskinia Prometeusza z festynowym oświetleniem
Widok na lodowiec i najwyższy szczyt Gruzji - Szkharę - 5201 mnpm
Nasza trasa - usunąłem część rosyjską i ukraińską
To chyba tyle. Miało być krótko, ale chyba - tak jak pisał Franz - "dałem się ponieść klawiaturze" i zasiedziałem się przypominając sobie najważniejsze fakty...