Najpierw o przygotowaniach (ten kilkuletni proces decyzyjny litościwie pominę milczeniem i skupię się na już realnym planowaniu).
Generalnie, największy problem polegał na tym, że chciałam WSZYSTKO. Istrię, wyspy, Dalmację, kemping, apartament, jak najwięcej zróżnicowanych krajobrazów, życie podwodne, atrakcje dla Młodego oraz ciszę i spokój dla siebie, po męczącym roku. Nie do pogodzenia? No w stu procentach pewnie, że nie, ale plan ukształtował się następująco:
- Salzburg zamiast utraconych rezerwacji w Słowenii - tysz piknie, a do tego w gratisie, bo pobyt u rodziny
- tydzień na Pagu na kempingu Strasko w ramach zapewniania atrakcji dla Młodego (gdzie miał te atrakcja to insza inszość, będzie o tym więcej we właściwej części...)
- tydzień na Bracu, w Sutivanie konkretniej, w ramach poszukiwania spokoju.
- po drodze tam i nazad jeszcze nocleg u przyjaciół pod Monachium (mieszkamy na północy Polski, drogi na raz sobie nie wyobrażam, zwłaszcza że jestem jedynym kierowcą), a z powrotem jeszcze dodatkowo zwiedzanie Splitu i nocleg w Karlovacu.
Jak było? Zarąbiście. Bałam się, że tak się nakręciłam, że na miejscu się zawiodę. Nic podobnego. Zawiodła mnie tylko trochę rodzina, odmawiając włóczenia po wertepach, więc nie zobaczyłam wszystkiego, co chciałam, no ale w sumie to bardzo dobrze - trzeba coś zostawić na kolejny raz
No to lecim!
W ostatni piątek czerwca Młody miał odebrać świadectwo, i w sobotę mieliśmy ruszać. (Edytuję, bo zapomniałam - przesunęliśmy wyjazd na niedzielę, bo rano trzeba było lokal wyborczy jeszcze zaliczyć!) Trochę nie wyszło, zakończenie roku przesunięto na poniedziałek, więc paska nie zobaczył (ani na świadectwie, ani na tyłku
), sobotę poświęciliśmy na zakupy, częściowe pakowanie (Dacia Logan MCV bez bagażnika na dachu była pewnym wyzwaniem, zważywszy na mnogość sprzętu kempingowego oraz koło zapasowe zajmujące dodatkowo miejsce, bo w miejscu koła jeździ butla z gazem, ale ja uwielbiam bagażnikowy tetris) i - haha - odpoczynek przed podróżą.
Tetris jak najbardziej, wszystko się zmieściło, ale z odpoczynkiem trochę mi nie wyszło, udało mi się zasnąć na półtorej godziny, stres mnie zjadł, bo to miała być pierwsza moja tak długa droga. W niedzielę z samego rana tuż po otwarciu lokali wyborczych złożyliśmy podpisy na liście i ruszyliśmy w pierwszy etap - ponad 900 km do Vierkirchen pod Monachium.
Z tego etapu drogi nie mam absolutnie żadnego zdjęcia - bo co prawda po prawie pustych autobanach jechało się świetnie, i gdzieś w połowie drogi wyluzowałam wreszcie, ale żeby Małżonka zmusić do focenia to nie pomyślałam. Jak już wyluzowałam, i zaczęła mi jazda nawet przyjemność sprawiać, to dopadło nas oberwanie chmury, żadne auto nie jechało więcej niż 40 na godzinę. No ale nic, dojechaliśmy, rozpakowaliśmy małą torbę z rzeczami na nocleg, i poszliśmy na proszoną kolację do przyjaciół
Młody nie mógł się oderwać od samojezdnej kosiarki - jest w takim wieku, że nie może się zdecydować, czy wszystko jest super i zarąbiste, czy życie jest do bani, dejcie mi święty spokój i dużo internetów