Powrót przez targ oczywiście, bo trzeba było zaopatrzyć się w co nieco, żeby po powrocie do domu przez chwilę czuć jakąś namiastkę Cro
.
Chociaż głodni jeszcze nie byliśmy, nie mogliśmy oprzeć się pokusie i kupiliśmy sobie coś, co na pierwszy rzut oka nieco przypominało pizzę, ale w smaku (konsystencji też) na pewno było czymś zupełnie innym
.
Pani, która nam specjał sprzedawała i zachwalała jako lokalny przysmak (faktycznie błyskawicznie znikało ze stolika, kupowali zwłaszcza Chorwaci), podawała rzecz jasna nazwę... Niestety, już zanim dotarliśmy do auta, nie pamiętałam
jak się toto nazywało. Może ktoś z Was podpowie?
Obiecałam sobie, że od tej pory będę ze sobą zawsze nosić jakiś karteluszek i długopis,
szwankującym szarym komórkom widocznie niezbędna jest już pamięć zewnętrzna! Na pociechę - jest mi jeszcze dość daleko
do sytuacji, jaką ostatnio zaobserwowałyśmy z Gochą w aptece: starsza pani kupiła sobie lecytynę, ale nie zażyła od razu przy okienku stosownej dawki
i wskutek tego opuściła aptekę bez świeżo zakupionej flaszeczki ze wspomagaczem
. Tak, będę nosić przy sobie notesik! Lecytyna może trochę później...
Zapieliśmy pasy i w drogę! Początkowo gładko i płynnie, ale tuż za Maselnicą zaczął się pierwszy gigantyczny korek gwarantujący żółwie tempo aż do tunelu sv. Rok. Gocha i Woju tego korka jednak zupełnie nie zapamiętali
Korek przed św. Rochem oraz kolejny przed Małą Kapelą znieśliśmy zupełnie bezstresowo, traktując to jako przedłużenie pobytu w Chorwacji
. Zresztą, już dawno zapadła decyzja, że w drodze powrotnej
zatrzymamy się gdzieś na nocleg, nie śpieszyło nam się więc jakoś szczególnie i korki nam były niestraszne!
Planowaliśmy znalezienie spania już w Słowenii, gdzieś w pobliżu austriackiej granicy. Zjechaliśmy w tym celu za Mariborem z głównej drogi (od tego roku wybrana przez nas wówczas droga ma większe wzięcie, bo właśnie tamtędy omija się rasę winietową). Okolica miła oku, ale niestety nie udało nam się znaleźć niczego wolnego
w jednym domu dla naszej dziewięcioosobowej grupki. Zaletą jazdy boczną drogą było więc jedynie znaczne skrócenie czasu stania w korku na krótkim odcinku słoweńskiej autostrady, gdyż włączyliśmy się doń tuż przed samą granicą
.
Nocleg już w Austrii - niestety trochę drożej, ale za to "bliżej domu" i w niedzielę mniej kilometrów jazdy... Ponieważ zrobiło się ciemno, specjalnie nie wybrzydzaliśmy przy wyborze miejsca.
Zjechaliśmy z autostrady do
Lebring i zdecydowaliśmy się w zasadzie na pierwszy pensjonat, na jaki trafiliśmy
tak duże gmaszysko musiało miec odpowiednią dla nas ilość wolnych miejsc
. Przypadkowy wybór okazał się całkiem dobrym rozwiązaniem
.
Po śniadaniu jeszcze pamiątkowe fotki naszej nocnej przystani...
... i ruszyliśmy dalej.
Graz, Wiedeń, Mikulov, Brno, Mohelnice, Sumperk...
Mimo możliwości jaką dawała droga prowadząca w większości autostradą, jechaliśmy maksymalnie setką, bo w aucie Maćka zaświeciło się jakieś
dziwne światełko (nawet mechanicy w warsztacie, po odstawieniu tam samochodu po powrocie, mieli
problem z ustaleniem co było nie tak), nie chcieliśmy więc ryzykować (niech kula się wolno, byle do przodu)...
Zatrzymaliśmy się tylko na obiadek tuż przed Jesenikiem w "naszych" wielokrć odwiedzonych Filipovicach. Z czystym sumieniem mogę polecić to, co podają w "Pepovej Boudzie" - wszystko jest tu zawsze pyszne. Szczególnie zupa czosnkowa to ambrozja i jak dotąd bardziej smakowała mi tylko w jednym miejscu (w "napoleońskiej" restauracyjce gdzieś przy drodze z Cieszyna do Čadcy).
Około 19-tej dotarliśmy do domu i ogłosiliśmy
KONIEC WAKACJI.
Na
kolejny wyjazd do Cro przyszło nam poczekać trochę dłużej niż rok, a co tam się wtedy działo, to już może wiecie
.