Plitvička jezera - ciąg dalszy Po zrobieniu sporego w sumie kółeczka docieramy do przystani P2 gdzie czekamy na nasz stateczek.
Owym stateczkiem przemieszczamy się do punku P3 czyli pokonujemy wzdłuż jezioro Kozjak.
Mimo dość kiepskiej pogody (nie pada, ale słonka trochę brakuje) miła dla oka jest to podróż. Nie robię za wiele zdjęć, tak po prawdzie to nie chce mi się, wyciszam się, odpoczywam, łapię ostatnie oddechy chorwackie. Za chwilę będziemy przecież daleko stąd.
Docieramy do punktu P3 i tam na polanie odpoczywamy jeszcze trochę, raczymy się kawą (całkiem dobrą jak na taką masówkę) i zjadamy co nieco. Ceny nie są niskie, ale też w takim miejscu niskich cen spodziewać się nie należy. Tu na polanie mamy też nieprzyjemną sytuację z osą, a w zasadzie ma ją Jacek, osa upierdzieliła go w wewnętrzną część wargi. Chwała, że zdążył ją wypluć. Spuchł mocno, była chwila niepokoju, ale po chwili wszystko zaczęło wracać do normy, usta miał jeszcze lekko spuchnięte, ale było ok. Osy zresztą w tym miejscu nie tylko nam uprzykrzyły wycieczkę.
Ruszamy dalej.Kierunek jedyny właściwy czyli Veliki Slap.
Po drodze mniej lub bardziej ciasno na kładkach i kładeczkach. Najgorsze są grupy zorganizowane podążające niczym bydło za panią z parasolką, bo a nóż się zgubią. Przepraszam za określenie, ale grup na które my trafiliśmy inaczej nazwać nie można. Masakra.
No, ale chodźmy już, a nie gadajmy
No i w końcu jest, punkt kulminacyjny parku - Veliki Spap....który mnie lekko rozczarował
Ja myślałam, że on jest większy, serio
Chwila pod wielkim wodospadem i dalej w drogę, jest coraz później a drogi jeszcze kawałek spory do przejechania dzisiaj.
Docieramy do punktu ST1 skąd wagonikami docieramy do punktu skąd rozpoczęliśmy naszą wycieczkę, czyli do ST2. Jeszcze spacerek do parkingu, gdzie, jeśli dobrze pamiętam, płacimy 42 kn za samochód i o 16:00 ruszamy do domu.
Zatrzymujemy się jeszcze w Karlovacu w muzeum wojny.
Mam nadzieję, że sprzęty które można tam zobaczyć już nigdy nie będą potrzebne, nigdy. Są świadkami i dowodem tego co było i oby były przestrogą na przyszłość.
Około 19 przekraczamy granicę w Macel i kierujemy się w kierunku Wiednia. Nie mamy rezerwacji żadnego z hoteli, ale liczymy, że coś znajdziemy. Bez większych nadziei zajeżdżamy do Oethotel w Graz, parking pęka w szwach. Pokoi wolnych nie ma, ale przemiła pani w recepcji (mówiąca zresztą świetnie po polsku) sama z siebie dzwoni do Oethotelu w Wiedniu i rezerwuje nam tam jeden z ostatnich pokoi. Podaje numer rezerwacji i podaje numer telefonu pod który mamy dzwonić w razie problemów. Pięknie dziękujemy i jedziemy dalej.
Po niecałych 2 godzinach odnajdujemy nasz hotel, oczywiście już zamknięty, ale mamy kod. Jacek wbija kod, wypluwa nam klucz...i okazuje się, że nie ma pokoju o takim numerze
Dzwonie zatem do Pani, zaczynam po angielsku, a ona mi po polsku, że to pokój numer 11. W życiu byśmy na to nie wpadli
Wchodzimy, klucz psuje. Koniec podróży na dziś
Jedynym mankamentem okazuje się położenie pokoju. W bezpośrednim sąsiedztwie stołówki. I tu akurat przestało mnie dziwić narzekanie na Polaków. Od 6 rano (choć śniadanie były chyba wydawane od 7:00) pod stołówką stała grupa Polaków, przepraszam za określenie, ale tak nadzierając ryja, że nie tylko spać się nie da, ale nawet rozmawiać. I o ile jestem w stanie zrozumieć krzyczące na swój sposób maleńkie dziecko, to nie jestem w stanie zrozumieć olewania rodziców, kiedy ich starsza latorośl, wali ludziom w drzwi, ściany i drze się w niebogłosy. Niewiele mi brakowało, żeby wyjść i powiedzieć co myślę, ale się powstrzymałam.
Nic, to, wstajemy, poranna toaleta, śniadanie (całkiem niezłe, spodziewałam się czegoś gorszego), płacimy za pokój (nawet w recepcji pani jak spojrzała na mój klucz i numer na nim nie wiedziała w którym pokoju jestem
) i około 8:30 ruszamy do domu. Kierunek Poznań. Parę minut przez 19 meldujemy się w domu. Koniec wakacji.
Odcinek ostatni - podsumowanie - niebawem