Ranek.
Słońce już wysoko.
A nam nie chce się wstać.
Ale trzeba zjeść cokolwiek i pójść na mszę świętą, przecież jest niedziela.
Za rano.
To wszystko przez ten całonocny festiwal wrrrrr......
Zwlekamy się, ubieramy i idziemy.
W mieście pusto, śladów po nocnej imprezie prawie nie ma.
W kościele duszno ale i tak lepiej niż rok temu.
Tylko kazanie niemiłosiernie długie.
Ale dzielnie się trzymamy.
Margot twierdzi że cały ołtarz wraz z księdzem mocno faluje.
I to nie z powodu nacycania.
Zazdroszczę tego uczucia, ja już nie czuję bujania na lądzie.
A tak uwielbiałam jak ściany w toalecie albo pod prysznicem atakowały mnie po powrocie z rejsu.
Po mszy wracamy do siebie wstępując po drodze po pieczywo.
O, jest coś nowego w Jelsie.
W parku to można prawie odlecieć.
A może pofruniemy razem Kochanie?
Do portu już wpływa Calypso.
Znaczy że długo się tu zasiedzieliśmy, najwyższa pora odpłynąć żeby nie spotkać się z tłumami wylewającymi się z fish pickników.