... wracam szybko do sekretariatu. po drodze dzwonią do mnie jeszcze 2 razy z towarzystwa ubezpieczeniowego (chyba im sie numer wyświetlił
) i zadają jakieś durnowate pytania. po mojej ostrej reakcji usłyszałem tylko :"już wysyłam". chwila zdenerwowania i już się świeci lampka na telefonie sekretarki. to znak - direktore wzywa. no i cud nastąpił - przyszedł prawdziwy faks z gwarancją zapłaty za "leczenie" agnieszki.
biegnę z faksem na oddział, ale tam już prawie nikogo nie ma - "siostra przełożna poszła już do domu więc nie dostaniemy paszportu i wypisu, gdyż tylko ona może nam to wydać". pierwsza myśl - ambasada. nie- oni mają gdzieś ambasade, a ambasador ma mnie gdzieś
no ale jest direktore. przed nim wszyscy czują tu respekt.
mówię więc że rozmawiałem z direktore i że mają mi wydać natychmiast dokumenty. "direktore? direktore??!" - super, coś sie ruszyło. wszystkie siostrzyczki nieźle wystrachane. to znaczy, że postęp się udał. dzwonią do siostry przełożonej, która zjawia się "w cywilnym ubraniu" w ciągu 15 minut. dostajemy wypis i paszport. ale naszego lekarza prowadzącego (dra stanisica) nie ma już w szpitalu. na szczęście. dyżur ma lekarz, który jedyny mówi po angielsku. niechętnie, ale odpowiada na moje pytania. w końcu czegoś sie dowiaduje. chwile jeszcze rozmawiamy - jest też pacjentka, która mówi po angielsku i zna parę słów po polsku (pracowała kiedyś z jednym polakiem).
wreszcie możemy jechać do kwatery. aga niepewnie siada na motocykl, ale po chwili sie uspokaja. dojeżdżamy do kwatery, po drodze kupując lekarstwa. kobieta w aptece pyta o stan zdrowia agnieszki : "dobro, dobro??".
pokój jest całkiem fajny, jak za 4 euro za osobę. w domu mieszkają 2 bośniaczki (matka i córka) z dziećmi. na początku podchodzą nieufnie. wyglądają, jakby się czegoś obawiały. na szczęście po zobaczeniu agnieszki nabierają zaufania.
po przespaniu prawie całego dnia agnieszka powoli zaczyna odzyskiwać siły, ale ciągle ją boli.
w sumie bar jokazuje się być bardzo fajnym i niedrogim miastem - jemy całkiem dużą pizzę and wodą za 3 euro (napoje gratis ).
powoli szykujemy się do powrotu. naprawiam też pare drobiazgów skrzywionych podczas upadku. i w drogę... cel- dubrownik
jedziemy wzdłuż wybrzeża podziwiając m.in. zatokę kotorską - widoki niezapomniane (obiecujemy sobie, że napewno tu wrócimy - jestem winny sekretarce bukiet kwiatów
).
no i chorwacja - drogi jakby lepsze, zaczynam nabierać pewności siebie, co agnieszcze niebardzo sie podoba. noclegu szukamy w mlini - miejscowości na południe od dubrovnika. no i tu zaczynamy dostrzegać wyższość czarnogóry nad chorwacją - ceny za nocleg w mlini nawet 50 euro za pokój w jakiejś ruderze. a pieniążków pomału zaczyna brakować
dogadujemy się, że nie damy więcej niż 20 euro za pokój (z własną pościelą). jakiś dupek coś pier.... o tym, żebym mu dał 30 euro i "pamiątki z polski". po prostu przegiął - wychodzimy. i znowu chamski ton pomógł - zgadza sie na 20 euro w pokoju bez okna i pościeli. może być
. przynajmniej jego żona jest w porządku. opowiada o wojnie, o nienaiści do czarnogórców. mieszka pare kilometrów od granicy z czarnogórą, a mnie pyta o to , jak tam jest... mówi, że nigdy tam nie pojedzie, pokazuje zdjęcia spalonego domu, zdjęcia z istrii, gdzie uciekła przed czarnogórcami, żyjąc rok bez bieżącej wody. "amerykanie powinni ich wszystkich powybijać" na ścianie wisi zdjęcie jana pawła II. robi się jakoś dziwnie...
wieczorem zrywa się wichura i zjeżdżają się wszyscy turyści do domu w którym mieszkamy. para włochów na motocyklu wpada na nasz motocykl, w którym włącza się alarm. włoch przeprasza prawie na kolanach - dziwnie tu jest, jutro jedziemy dalej.
rano pobudka i jedziemy zwiedzać dubrovnik, który wcale nas nie zachwyca: tłum ludzi, wielkie budynki, co drugi turysta mówi po polsku - normalnie kraków... gdzie te małe, cudowne chorwackie miasteczka, które znaliśmy do tej pory? kręcimy sie po mieście, próbując znaleźć miejsce do zaparkowania - ale wszędzie pełno. w końcu wjeżdżamy na wysoką góę - obok mur obronny, w dole prrzepaść, dachy domów i morze. parkuję motocykl tyłem i... nagle coś spadło. patrzymy na murek, gdzie leżą nasze rzeczy - czego nie ma? o k.... kask agnieszki poleciał w dół. jasna cholera - nie widać go.
upał chyba ze 40 stopni, ja w skórzanych spodniach, z bólem całej prawej strony skaczę z dachu na dach. w końcu jest-ale niewiele brakowało, żeby wpadł do morza. ale jak tu teraz wdrapać się spowrotem? kasku nie włożę na głowę, bo za mały (może to dobrze - jeszcze by mnie wzięli za kosmitę , albo zaliczyłbym pobyt w kolejnym szpitalu
). widzę jakiś otwarty balkon, docieram do niego i wchodzę do środka - może mnie wypuszczą. cholera jasna - niezłe te wakacje są
nikogo niestety nie ma w domu (a może na szczęście). wychodzę więc na balkon i dalej walczę
po dotarciu na szczyt, wypiciu butelki najdroższej minaeralnej w moim życiu (na szczęście zimna) zbieramy sie powoli do drogi. słońce chyli się ku zachodowi, a przed nami jeszcze trochę chorwacji, bośnia i chercegowina, sławonia i niezły kawałek węgier. stojąc przy motorze co chwilę podchodzą jacyś polacy - normalnie jak w domu
nocny przejazd przez bośnie i hercegovinę okazał się trudniejszy niż myślałem - możliwe, że przez te przeboje z kaskiem. ale widok świateł mostaru nocą z góry pozwala na chwilę zapomnieć o zmęczeniu. temperatura miejscami spada sporo poniżej zera. stajemy na jednej z wielu pustych stacji i wkłądamy na siebie wszystko co mamy. widząc to - obsługa stacji zaprasza nas na herbatkę. przynoszą ją z zamkniętej restauracji, do której mają klucze. rozmawiamy dość długo o ich kraju, o polsce. widzę, że są wyraźnie zafascynowani naszym krajem. uważają się za chorwatów, strasznie narzekając na bośniaków, muzułmanów. dziękujemy za herbatkę, zostawiamy nr. tel - na wypadek, gdyby byli w polsce i potrzebowali pomocy. i w drogę.
zmęczenie powoduje, że wjeżdżam w złą drogę. niestety, uświadamiam to sobie po wielu kilometrach i po przejechaniu remontowanego tunelu (na całej długości woda zmieszana z jakimś białym, śliskim świństwem). efekt - koło 120 km w plecy.
gdzieś koło miejscowości bugojno zaczynamy przegrywać z zimnem i zmęczeniem - jest jakiś pensjonat. dogadujemy sie na 15 euro za pokój, a motor do garażu. niestety - z powodu zmęczenia zjeżdżam do garażu (w dół) przodem, co wróży kłopoty z wyjechaniem (jakieś 300 kg bez wstecznego
)
kładziemy sie w ubraniach, kilka razy słyszę alarm w motocyklu, ale mam to gdzieś. zasypiam...
rano 3 kawki , wyjazd z garażu (biedni bośniacy - nieźle sie naszarpali z moją maszyną) i w drogę. obsługa pensjonatu żegna się z nami jak z rodziną - zapraszają za rok
dalej to upał, sznur samochodów, sławonia (chorwacja), węgry i balaton.
w sklepie na kempingu za ostatnie forinty kupiłem wino i orzeszki ziemne - do dzisiaj czuję ich smak
rano kąpiel w balatonie, paskudna węgierska pizza itp.
powrót do kraju minął bez więksdzych przygód, no może poza głodem w środku nocy gdzieś na słowacji. jedyną knajpą okazała się speluna, gdzie jedząc hranulky ze smażonym syrem i tatarką omaćką, musiałem opędzać się od żuli, którzy "chcieli sie z nami zabrać" -i tłumacz takiemu żę motor ma tylko 2 miejsca - to znak, że powoli zbliżamy się do kraju.
no i jeszcze mgła w okolicach cadcy i jablunkova - celnicy nie chcieli od nas paszportów, tym bardziej że i tu temperatura była bliska zeru stopni celcjusza.
szybki przejazd z czeskiego cieszyna na śląsk i już jesteśmy w domu.
koniec drogi...